Arcade Fire
Reflektor
[Merge; 28 października 2013]
Na papierze wygląda to na rzecz o wymiarze kolosalnym: dwupłytowy album, utwory najczęściej przekraczające pięć minut, w tytułach piosenek Orfeusz i Eurydyka oraz Joanna d'Arc, wśród inspiracji chrześcijański egzystencjalista Kierkegaard i symulakry Baudrillarda, oraz zmieniająca ponoć podejście do muzyki podróż na Haiti (ojczysty kraj członkini grupy). Brzmi więc groźnie. „Reflektor” oczywiście jest epicki, napompowany po same brzegi (choć materiał mógł się spokojnie zmieścić na jednym CD-ku), ale trzeba też przyznać, że w tych produkcyjnie przeciążonych piosenkach jest jakaś pierwotna żywotność i swoboda. Powiedziałbym wręcz, że jest to paradoksalnie ich najbardziej poszarpana i wewnętrznie zróżnicowana płyta.
Arcade Fire swoją popularność zawdzięczali dotąd przede wszystkim nieprzyzwoitej wręcz hymniczności piosenek, co niektórych mogło drażnić, a innych z kolei zjednywało w przekonaniu, że to nowy największy zespół świata. Można też było być pośrodku, bo nie ukrywajmy, „Funeral” to był po prostu naznaczony silnymi emocjami chamber pop, świetnie poprowadzony dramaturgicznie i wykończony uroczymi ozdobnikami. Tylko tyle i aż tyle. Te elementy ich stylu trwały potem na mniej udanym „Neon Bible”, a także na bardziej triumfalnym „Suburbs” i wiodły zespół bardzo konsekwentną drogą, która zaprowadziła ich aż tutaj.
Otwierający całość utwór tytułowy, z tekstem o braku komunikacji w cyfrowym świecie, to jeszcze klasyczny arcade'owy epik, tyle że wpuszczony w tryby disco. Rytm, pulsacja będzie zresztą istotną i często zmieniającą się tutaj rzeczą. Nietypowym kawałkiem jest sympatyczne i jednocześnie dość nawiedzone „Here Comes The Night Time”, które lekko jarmarczną, rozbujaną melodyjkę rozbija co jakiś czas hipnotycznymi wstawkami, by w finale sprężyna puściła już na dobre. Wszystko zagrane naturalnie, płynnie, jakby zespół się autentycznie dobrze bawił przy takich zmianach w rytmie piosenki. Quasi-taneczność to jedno, jak wspomniałem, dynamika często się tu zmienia i pojawiają się również utwory napięte, motoryczne. Tym bardziej rockowym fragmentom płyty bliżej na szczęście do szorstkiego romantyzmu rodaka Kanadyjczyków Neila Younga, niż do wytykanego im wcześniej stadionowego soundu à la Bruce Springsteen.
Najciekawsze zarówno z perspektywy zmian tempa, jak i zwyczajnie narracyjnej będą przede wszystkim kończące CD numer jeden „Joan Of Arc” i występujący zaraz za inaugurującą CD numer dwa repryzą „Here Comes...” dyptyk o Orfeuszu i Eurydyce. Są to długie i wielowątkowe formy, porozbijane od wewnątrz, przyspieszające nerwowo, by potem rozrzedzać się w pyle po wcześniejszej zawierusze. Przeplatają się w nich elementy rozmarzonej rockowej ballady, orkiestralny folk, a także post-punkowe zrywy i glamowy rozmach. Ciekawie wypada w tych utworach wokal Régine Chassagne, która zamiast śpiewać solo w jakimś spokojniejszym utworze, wtrąca tu swoje trzy grosze, uzupełniając emocjonalnie głos Wina Butlera i tworząc z nim wspólnie świetny dialog. Fani „Funeral” dostaną też najbardziej klasycznie brzmiącą piosenkę „Afterlife”. To flagowy dla tego zespołu songwritting w stylu „Neighbourhood 1” czy „Rebellion (Lies)”. Jest też mglista i krucha kołysanka „Supersymmetry”, nieco niepotrzebnie okraszona po chwili przerwy mało oryginalnym sześciominutowym ambientem.
Zagraniczni krytycy zdecydowanie na wyrost porównują ten album do takich klasyków jak „Remain In Light”, „Low”, „Kid A”, czy też do „Białego Albumu”. Owszem, James Murphy jako producent wykonuje tutaj porządną robotę, tworząc dla rozbuchanej muzyki Kanadyjczyków prawdziwie lepką przestrzeń. Nie ma tu jednak geniuszu Eno, tego łączenia pozornie nieprzystających elementów w jakiś alchemiczne cuda. To gęsty, ale też bardzo bezpieczny album. Jeżeli zaś miałbym do czegoś porównywać sam styl „Reflektora”, to byłoby to „Mellon Collie And The Infinite Sadness”. Smashing Pumpkins, którzy wcześniej wznosili solidne gmachy swojego brzmienia na dwóch pierwszych płytach, zdecydowali się na tamtym dwupłytowym dziele porozsadzać ten monolit i popróbować kombinowania nad samymi piosenkami, przyjrzeć się im od podstaw i wtedy dopiero stosować barokową ornamentykę.
W przeciwieństwie do wielbionego przeze mnie kiedyś zespołu Interpol, który na przestrzeni czterech płyt potrafił zatracić wszystkie swoje atuty i sczeznąć artystycznie, Arcade Fire czwartą płytą pokazują, że nie są wcale tak daleko od przełomowego debiutu. „Reflektor” jest odważnym krokiem, skierowanym po najwyższe trofea i mimo że nie wszystkie zdobył, to na pewno na długo zostanie w pamięci.
Komentarze
[14 marca 2014]
[28 grudnia 2013]
[21 grudnia 2013]
[21 grudnia 2013]
[2 grudnia 2013]
[25 listopada 2013]
[24 listopada 2013]
[24 listopada 2013]
[24 listopada 2013]
[23 listopada 2013]
[23 listopada 2013]
[22 listopada 2013]
[22 listopada 2013]