Machinedrum
Vapor City
[Ninja Tune; 29 września 2013]
Praca nad własnym idiomem bywa czasami żmudna i mało spektakularna, przez co sukces będący jej efektem potrafi sprawiać wrażenie zaskakującego jak zdobycie medalu Mistrzostw Europy przez piłkarską reprezentację Grecji. Travis Stewart zna ten przypadek z autopsji. Ów producent przez lata wydawał oficjalne płyty, szlifował umiejętności, ale dopiero po dekadzie działalności wypłynął na szerokie wody, głównie za sprawą wydanych przed dwoma laty świetnych LP - „Room(s)” (solo) i Sepalcure (w duecie z Sharmą). Te albumy okazały nad wyraz skuteczne artystycznie, bo dziś Machinedrum posiada status jednego z ciekawszych demiurgów elektroniki, ma za sobą flirt z mainstreamowym kinem („Czarny Łabędź”), a jego charakterystyczne brzmienie ewokuje nocne przestrzenie metropolii tak sugestywnie, że z powodzeniem mogłoby zostać wykorzystane do promocji środków komunikacji miejskiej – vide casus Buriala i nocnych autobusów (ewentualnie kolejki podmiejskiej). To właśnie owa estetyka okazała się być całkiem wygodnym kostiumem także w kontekście nowego wydawnictwa, bowiem okładka „Vapor City” przedstawia obraz tkanki miasta z lotu ptaka, przepuszczony przez filtr oniryzmu. Dodatkowo każdy z utworów znajdujących się na tej płycie jest poświęcony każdej z dziesięciu dzielnic owego widmowego miasta.
„Vapor City” zdaje się być albumem ważnym, nie tylko ze względu na fakt, że jest pierwszym krokiem producenta po naznaczeniu brzemieniem sławy, lecz także dzięki zmianie wytwórni na niegdysiejszego hegemona nowej elektroniki – Ninja Tune. Oczywiście ta druga kwestia jest rzeczą czysto symboliczną, którą pozwolę sobie wykorzystać na potrzeby recenzenckich dywagacji. Mam na myśli analogię pomiędzy zmianami kompozycyjnymi, jakie pojawiły się w twórczości Machinedruma na „Vapor City”, a brzmieniem elekotroniki lat 90-tych, która przecież jest konstytutywna dla labelu Ninja Tune. Chociaż Stewartowi brakuje poczucia humoru na miarę dawnych sław swojej nowej wytwórni, takich jak Luke Vibert czy Mr Scruff, to otwierający album, fenomenalny „Gunshotta” i następujące po nim „Infinite Us”, oscylujące swoimi strukturami wokół drum’n’bassu czy future garage, pobrzmiewają całkiem retrospektywnie w stosunku do szeroko pojmowanej dziś nowej elektroniki (można się upierać, że przebija przez nie echo klasycznego „Timeless” Goldiego, wydanego z kolei w FFRR). Różnica w porównaniu z silnie akcentującym juke „Room(s)” (żeby nie było wątpliwości – nie brakuje go też na nowej płycie) i poprzednimi rozpasanymi eksperymentami rozciągającymi się przez dość obszerną dyskografię tego artysty zasadza się na tym, że „Vapor City” zbudowane jest na kompozycjach bardziej przewidywalnych, nieco zachowawczych. Jest tu zatem mniej mikro-dźwięków, mniej glitchowego szatkowania i niekonwencjonalnej zabawy z rytmem. Po prostu płyta, w porównaniu z poprzednim dorobkiem Amerykanina, rzadziej zaskakuje słuchacza. Jednak to co w niej zachwyca, to przede wszystkim świadome operowanie funkcjonalnymi środkami i doskonale wyważone proporcje. Precyzja Stewarta potrafi chwytać za serce – w kwestii samego szycia fragmentów wokali, muzyk reprezentuje tę samą szkołę co wspomniany już Burial. Oprócz puszczania oka w kierunku przeszłości, na „Vapor City” natrafimy na jeszcze jeden zaskakujący krok – jest nim „U Still Lie”. To dawka solidnego chillwave’u (!), w którym po leniwie wyśpiewanych przez Stewarta frazach, następuje spodziewana, acz ujmująca eksplozja syntezatorów.
Stosowanie klisz nie musi być objawem choroby, a umiejętne ich wykorzystanie pomaga w obrazowaniu świata. „Vapor City” jest z założenia konceptem, a większość zastosowanych na niej rozwiązań, nawet jeżeli sprawdzonych, została wykorzystana mądrze, zręcznie i oddziałowuje na wyobraźnię. Kompozycje momentami sięgają charakterystycznego dla Stewarta okolic tempa 150 bpm, jednak jego nowy longplej, bardziej niż zachętą do footworkowych wygibasów, wydaje się prowokować do zwiedzania ciemnych tuneli i dworców. Zwłaszcza po zmroku.
Komentarze
[16 listopada 2013]
[15 listopada 2013]