Ocena: 5

The Dismemberment Plan

Uncanney Valley

Okładka The Dismemberment Plan - Uncanney Valley

[Partisan; 15 października 2013]

Nasuwa się casus „Terminatora 3”. W 2003 roku na ekranach kin zagościła długo oczekiwana kontynuacja serii, powrót po latach z Arnoldem w roli głównej. Wyszedł film nie aspirujący do miana reprezentanta wielkiego, znaczącego kina, a porządny kawał kina rozrywkowego, którego największą bronią okazało się… poczucie humoru. Okej, od razu zaznaczam, że opieram się na wspomnieniu z momentu premiery (a byłem wtedy w gimnazjum), więc zdaję sobie sprawę z ewentualnego pudła tej paraleli (choć nienajgorzej komponuje się ona z wielokrotnie podkreślanym elementem sci-fi dopełniającym sztafażu omawianej grupy). Jakoś jednak specjalnie nie chce mi się na te potrzeby odświeżać „Buntu maszyn”… W każdym razie, trochę podobnie jest dla mnie z „Uncanney Valley”. To zaserwowana na fali reaktywacji premierowa wypowiedź kultowego zespołu mogącego poszczycić się specyficzną armią oddanych fanów (nieprzypadkowo mowa tu o comiconowej wręcz skali). Idąc dalej, to wypowiedź dużo mniej znacząca niż ostatnie, pamiętne dzieła Planu, lecz właściwie w sposób naturalny z nich wypływająca (przede wszystkim z „Emergency & I” oraz „Change”, rzecz jasna). Wreszcie, jest to wypowiedź w dużej mierze całkiem sympatyczna.

Mam wrażenie, że także tutaj bowiem istotny okazuje się czynnik humorystyczny – zawsze gdzieś tam zresztą obecny w wizerunku kapeli: czy to w warstwie tekstowej (błyskotliwy, naszpikowany trafnymi panczami storyteling Travisa Morrisona), czy czysto muzycznej (wariackie aranże, odważne zaprzęganie elementów hip-hopu do tradycji – jakby nie było – punkowej). Przy czym – broń Boże – nie mówimy tu o żadnym zespole-kabarecie w typie Big Cyca, z komizmem w pozycji naczelnej, podanym jak – jakże adekwatny do tegoż – tort rzucony w slapstickowym geście w twarz odbiorcy. Chodzi raczej o komizm mniej jawny, nieco podskórny, bliski błyskotliwemu dworowaniu sobie w gronie kumpli przy okazji spotkania w knajpie (bez sarmackiej rubaszności zaraz – nie popadajmy w skrajności). Nie wiem jak wy, ale ja nie pamiętam, kiedy ostatnio ktoś opowiadał w barze klasyczny dowcip, KAWAŁ per se. Travis i spółka bywają zazwyczaj naturalnie, po ludzku zabawni. W pewien sposób zgrywa się to z niewymuszoną atmosferą nowego albumu (albo i nawet z niej wypływa). Płyty, która powstała bez spiny, niejako „przy okazji”, podczas takiego niezobowiązującego spotkania starych kumpli właśnie, gdy, biegiem wspólnego jammowania, powoli i automatycznie zaczęły kiełkować pomysły na regularne utwory. Obserwując promocyjne poczynania zespołu po wydaniu płyty można odnieść wrażenie braku szczególnego ciśnienia na osiągnięcie rzeczy wielkich. Zrobili to jakby na boku swoich spokojnych, rodzinnych żyć i ciepłych posadek w NASA, dla uciechy własnej, ale też z pełną świadomością rozmiaru swojego wiernego fanbase’u. To uparte podkreślanie przeze mnie kwestii poczucia humoru wynika zapewne po prostu z wyczuwalnego tutaj wrażenia wyluzowania. Nowy materiał Planu jest przecież zdecydowanie mniej neurotyczny, bo i życia jego członków bardziej są już stabilne.

W piosenkach istotnie słychać to wyżej wzmiankowane niewymuszenie. To, że powstawały one w sposób najbardziej naturalny podczas kolejnych przejawów wspólnego muzykowania i to, że te szkice były raczej szybko i spontanicznie domykane. Wobec tego, wspomniane niewymuszenie paradoksalnie może jawić się i jako wartość wprost przeciwna. Słychać bowiem jednocześnie decydowanie się na pierwsze, instynktowne rozwiązania, bez żmudnego cyzelowania precyzyjnych hooków i, jakkolwiek w całości nie blokuje to osobliwego sznytu tych zabiegów, wyjątkowość tego projektu zdaje się przez to miejscami gdzieś wyparowywać. „Uncanney Valley” to w rezultacie garść piosenek dużo bardziej konwencjonalnych, niż te, do jakich przyzwyczaił nas ten band. Czasem ze starym D-Planem wiąże je już tylko totalnie normalsowy – lecz jakże przy tym charakterystyczny – timbre Morrisona. Choć jestem ostatnią osobą, która mogłaby wytykać komukolwiek dziadzienie czy – może bardziej w tym przypadku trafną – ojcoizację idiomu, tutaj pójście w konstrukcyjny żywioł klasycznie rockowego południa nie jest w stanie w pełni mnie przekonać. Przyznam, że sam ciągle do końca nie wiem, czy problem ten leży w nadmiernej dobitności decydujących o tym pierwiastków, z ich miejscowym charakterem, a następnie zbyt chamskim podziale jakościowym tracków w perspektywie całości, czy właśnie w pewnym niezdecydowaniu odnośnie tej kwestii, czyli niepewności co do tego, czy nie pójść w tym kierunku all the way (co mogłoby być nawet ciekawe). Obok trzech fajnych planowych numerów otwierających album, mamy tu w końcu i dosyć nijakie zabawy w R.E.M. („Daddy Was A Real Good Dancer”, „Mexico City Christmas”), napędzane nazbyt miałką zagrywką „Lookin’” i bez wątpienia najkoszmarniejsze w zestawie „Go And Get It” – podniosłe openerowe indie na modłę Arcade Fire z refrenem na przecięciu Green Daya i jakiegoś The Decemberists (przepraszam wszystkich), w którym to nawet – jakże przecież konstytutywny dla soundu grupy – oldchoolowy klawisz nabiera brzmienia iluzorycznego akordeonu. Gdzieś w międzyczasie zgubił się też wyraźny sygnaturowy feeling sekcji Axelson-Easley, co słusznie wytknął już recenzent Pitchforka.

A mowa przecież o zespole, który bez takich upraszczających zabiegów jakimś magicznym trafem przez lata godził interesy moich znajomych z najróżniejszych środowisk, czasem tak bardzo od siebie nawzajem oderwanych, że to aż niebywałe. Ukochana ambiwalencja przeniosła się teraz pośrednio na sam wytwór zespołu. Niestety, w tym wypadku trudno nazwać ją artystyczną cnotą, jako że dotyczy ona po prostu sfery jakościowej: jak wspomniałem, obok fragmentów świetnych pojawiają się tu ewidentne kaszany. Patronujące niejako temu teksowi przejawy pajacowania również nawiedza zresztą ten kłopot. Estradowe ciągnięcie ostatniej frazy „Waiting” budzi autentyczny uśmieszek, ale dubstepowy mostek (!) w „White Collar White Trash” to już żart cokolwiek czerstwy. Mimo wszystko jednak jakoś nie umiem się tym reunionem nie radować. Miło znów widzieć tak fajny zespół aktywnym like it’s year 2000 all over again (pod warunkiem, że jarałbym się wtedy fajną nową muzyką, a nie polsatowskim Mega Hitem).

Jędrzej Szymanowski (14 listopada 2013)

Oceny

Wojciech Michalski: 6/10
Jędrzej Szymanowski: 5/10
Średnia z 2 ocen: 5,5/10

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 
Gość: sierzantpieprz
[7 grudnia 2013]
Ja bym nie był taki surowy. Słucham tej płyty już jakiś czas i dochodzę do wniosku, że chyba najbardziej podoba mi się dojrzały Travis właśnie w "Lookin"(które lawiruje na granicy miałkości, ale pozostaje po dobrej stronie) czy "Daddy...". Wciąż mamy tam świetny storytelling, dziwną nieprzyjemną melancholię jak w najlepszych fragmentach "Emergency & I". Co prawda mamy obniżkę jakościową, ale wynika ona właśnie z rzeczonego luzu, braku spiny na polerowanie każdej zagrywki. Ta płyta jest po prostu przyjemna i taka ma być, jest parę kiepskich żartów, słabych numerów - ale wybaczamy to, bo to w końcu nasi starzy kumple, którzy zdecydowali się do nas odezwać po latach i nieważne są te potknięcia, cieszymy się każdym słowem ;)
Gość: s.jad.
[14 listopada 2013]
skala comiconowa? chyba dosyć nietrafnie, choć wciąż efektownie
Gość: Ethan
[14 listopada 2013]
No to słabo jednak pamiętasz trójkę. Film został pogrzebany przed dwójkę młodych aktorów (siermiężny niczym Hayden Christensen, Nick Stahl), a ten humor o którym wspominasz odległy był od kultowych puent i stwierdzeń drugiej części. Wyszło podobne dno jak w przypadku kontynuacji Matrixa. Zresztą o obu przypadkach były "słynne" sceny pościgów. Troszkę od dna serię odbiła wersja z Worringtonem ale to też tylko 5/10, chociaż na pewno akurat ta część lepiej korespondowałaby z recenzję

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także