Ocena: 8

Bill Orcutt

A History Of Every One

Okładka Bill Orcutt - A History Of Every One

[Editions Mego; 30 września 2013]

Bill Orcutt to postać najsilniej kojarzona z działającą w latach 90. grupą Harry Pussy, należącą do zjawisk do tego stopnia ekstremalnie niesłuchalnych, granicznych i unikalnych, że szkody na zdrowiu w pełni rekompensuje wywołana przez nie dyskusja (tytuł flagowej EP-ki „A: In An Emergency You Can Shit On A Puerto Rican Whore" całkiem słusznie dopełnia tę kultowość). Nieco bardziej interesuje mnie jednak twórczość, pod którą Orcutt podpisuje się samotnie, a dokładniej to, że facet zalicza teraz być może najlepszy rok/moment w swojej solowej karierze. Tę zaś w ogromnym uproszczeniu nazwać można kontynuacją szkoły Dereka Baileya, czyli afirmacją wolnej, nieokrzesanej ekspresji gitarowej, stojącej w opozycji wobec wszelkich form uporządkowanej i tradycyjnej gry na instrumencie (jakkolwiek nazwisko Baileya również wyznaczyło swoistą tradycję).

W temacie wolnej improwizacji Orcutt nie zaoferował dotychczas niczego, co przebiłoby pasję „A New Way To Pay Old Debts" z 2009 roku (i do którego najlepiej zajrzeć na dobry początek). W 2013 prezentuje się jednak jako artysta z ostatecznie ugruntowanym podejściem do gitary, jednocześnie potwierdzając względną różnorodność zastosowań swojego brzmienia. Dotychczas raczej hermetyczny świat artysty odwiedzają bowiem mocno już zarysowane postacie i motywy z zewnątrz, wobec czego muzyka, choć nadal wymagająca od słuchacza rezygnacji z przykładania do tej ekspresji jakichkolwiek wyrobionych, wyuczonych, a często nawet intuicyjnych systemów dźwiękowych, wydaje się być mniej abstrakcyjna i nieprzystępna.

Pierwszy tegoroczny album Orcutt nagrał w duecie z perksusistą Chrisem Corsano, weteranem sceny improwizowanej. Zaczerpnięty z książki Lévi-Straussa tytuł „The Raw And The Cooked" ("Surowe i gotowane") jest dla brzmienia Orcutta symptomatyczny - epitet raw towarzyszy mu od zawsze i pasuje bardziej niż większości współczesnych artystów, ponieważ reprezentuje on ową surowość w swej najokazalszej, szlachetnej postaci, przekraczając tę dalece wyświechtaną już łatę, przypisywaną często zupełnie skomercjonalizowanemu, płytkiemu folkowi lub krzewicielom muzealnego punk-rocka (mam na myśli jałowe nowości będące w rzeczywistości reliktami, w żadnym razie nie ignoruję świetnych współczesnych zjawisk na tym polu). W duecie muzyka tych twórców nabrała kształtu szaleńczego noise-rocka, który w zasadzie przez cały czas stoi w pełnym ogniu. Na tej platformie współpracy nikt z Panów nie musiał, poza intuicyjną korespondencją rytmiczną, specjalnie ustępować, temperować, hamować, czy wyjątkowo cierpliwie nasłuchiwać tego drugiego. Od takiej strony Orcutt pokazał się jednak w sesji „NATCH 8” z Lorenem Connorsem, której efekt nie jest może powalający, ale pokazuje przynajmniej ciekawy eksperyment zderzenia ze sobą dwóch kompletnie różnych natur - porywczej i medytatywnej.

Nadszedł więc czas na najbardziej humanistyczny krok muzyczny Orcutta - album przerabiający rozpoznawalne, ale przeważnie mało wdzięczne muzycznie motywy kultury amerykańskiej, sięgające aż XIX wieku i dobijające do lat 60. wieku XX. Samo podjęcie dialogu i spis takich a nie innych stylistyk i gatunków (utwory z filmów Disneya, hymny, marsze, piosenki minstreli, „White Christmas”, work-songi i bluesowe klasyki) nie jest oczywiście wielkim zaskoczeniem, gdyż ducha prymitywizmu, korzennego bluesa i folku, ale i wszystkiego, co swobodnie łączymy z hasłem americana, słyszymy przecież u Orcutta i bez nazywania oraz wyszczególniania tych wszystkich ech przeszłości. Droga podejmowana na „A History Of Every One” nie jest również zupełnie nowa, bo różnorakie tematy i utwory kultury popularnej oraz lokalnej podejmował już na albumie „How the Thing Sings” z 2011 roku. Tam jednak pod skalpel wpadała głównie awangarda, a klucz kultury amerykańskiej nie był tak czytelny oraz nastawiony na ukazanie rdzenności, w efekcie czego na odnalezienie się w albumie może liczyć jedynie wąskie grono. Natomiast „A History Of Every One” to album mogący wciągnąć nawet laika, a ja - jako ten laik - uważam go za perełkę w dyskografii Orcutta. Dlaczego?

Po pierwsze, imponować musi odwaga, jakiej potrzeba, by zabierać się za muzyczno-polityczne sztandary oraz oklepane standardy (zważając jednak, że jest to w pełni rozpoznawalne i kształtujące wyłącznie dla Amerykanów; polski słuchacz nie rozpozna wszystkich motywów, a już na pewno nie utożsami się z nimi) i tak sobie z tym folgować. A jak wiadomo, temperament i specyfika stylu Orcutta mogłyby kompletnie zaciemnić kontekst całego przedsięwzięcia, co w jakimś stopniu ma tutaj miejsce - bo czy nerwowe i bolesne, a wręcz noszące znamiona choroby psychicznej wykonanie to oznaka trudu i traumy, które towarzyszą sięganiu po uświęcone treści, czy może to tylko niezmienna maniera tego artysty? Taka zagwozdka na szczęście tylko pogłębia album. Drugi powód - bardzo dobrze zrobił samej muzyce ten drobny osad tradycyjnych, nieskłóconych z melodyką kompozycji. Jest dużo przystępniej, a przy tym stałe dla tej twórczości wrażenie totalnej dezorientacji co do kierunku, w którym podążą, i momentu, w jakim uderzą palce Billa, uzupełnia fascynujące odkrywanie i układanie mapy ze strzępków i plamek pierwotnych kompozycji. Przyznaję, że to ułatwienie mnie cieszy, ale broniąc się przed zarzutem próby ugłaskania radykalnego programu twórczego, jako ten rzeczywiście ważny wskazałbym raczej aspekt wyzwania, gdyż taka formuła, jeśli nie ma się osunąć w zwykle błaznowanie, wymaga jakiejś powagi. Przeciwnikom Orcutta i wyswobodzonych z formy estetyk może to tym samym udowodnić, że nie jest to popieprzone i pijane hochsztaplerstwo (a przynajmniej nie tylko), ale pełnoprawna wypowiedź muzyczna, która choć rozprężona i oporna okiełznaniu, wymaga od twórcy ogromnego skupienia i erudycji. Ale jak wiadomo - nie liczą się szufladki i koncepty, liczą się efekty.

A na te ciężko utyskiwać, bo odczytywanie wybranej reprezentacji kultury niskiej, na sporej części której niewątpliwie wyrasta wrażliwość i awangardowość tego muzyka, nie odbywa się w duchu „sprawdźmy jak daleko z tym zajdę przy swoich opętanych dłoniach, a inteligencja niech się brandzluje, patrząc, jak niszczę te struktury”. Album ma raczej wymiar właściwego hołdu dla korzeni, to znaczy takiego, który jest nie tyle banalnym, niskim ukłonem albo wyssanym z palca i nudy pretekstem do zabaw z byle czym, co raczej coming-outem realnych, choć zapewne w dużej mierze mimowolnych inspiracji (dowodem na to, że pozornie błahe może być autentycznie interesujące będą już same porównawcze odsłuchy oryginałów, co każdy pewnie uczyni). W efekcie to użycie nie jest tylko grą, ale ujawnieniem kulturo- i tożsamościotwórczego potencjału oraz silnej obecności tych większych/mniejszych motywów zarówno w uniwersalnej jak i własnej wrażliwości. Jest także przefiltrowanym przez świadomość dojrzałego muzyka aktem unieśmiertelnienia tej jaskrawej zwyczajności, która jest skadinąd głównym budulcem kultury Ameryki. I kto wie (a wiemy bardzo dobrze), czy rzeczywiście nie najbardziej teraz inspirującym - przy dzisiejszym wyeksploatowaniu flagowych przejawów kultury popularnej, to właśnie sięganie po jej przeciętne budulce, zapowiedzi, obrzeża i wyblakłe motywy może być odtrutką na badawczą nudę.

Z drugiej strony, zabarwienie polityczne sporej części tych cytatów aż prosi się o rozpoznanie, że to album ironiczny i tragiczny, w wyrafinowany sposób kpiący z amerykańskości i dystansujący się od fałszu jankeskich ideałów. Wszak „Massa's In The Cold Ground” z 1852 roku (swoją drogą zagrany przez Billa niespotykanie delikatnie i wzruszająco) dotyczy niewolnictwa, „Ballad Of Davy Crockett” i „Zip A Dee Doo Dah” to wizytówki disneyowskich animacji z lat 40. i serialu z lat 50. (samo studio było wtedy przecież zamieszane w wiele kontrowersji ukazujących jego podwójne oblicze), a takie „Onward Christian Soldiers” czy „Solidarity Forever” to hymny, które w kontekście rozczarowania związanego z tym krajem i narodem można przecież łatwo znienawidzić. Ciężko jednak podążyć konsekwentnie tym tropem, bo negatywność albumu wydaje się mało prawdopodobna, kiedy trafiamy na takie utwory jak „Black Betty” Spiderbait, „Bring Me My Shotgun” Lightnin' Hopkinsa, czy „Blake Snake Moon” Blind Lemon Jeffersona, czyli kompozycje będące bez wątpienia w kręgu realnych zainteresowań Orcutta i autentycznie go inspirujące. Można by co prawda próbować pociągnąć temat i uznać, że to, co powszechne i dotyczące kultury białego człowieka, jest tylko kontrastującym tłem dla tych prawdziwie interesujących, odrzuconych i zapomnianych weteranów czarnej muzyki, ale wydaje mi się, że gest Orcutta nie nosi znamion krytycznych i na równych prawach i z równym szacunkiem układa on ten zróżnicowany, ale całkiem reprezentatywny dla większej całości repertuar. Mówiąc krótko, Orcutt prezentuje nam swoją magisterkę z genealogii współczesnej muzyki amerykańskiej.

Nie ma zresztą sensu powtarzać interpretacji owego gestu, bo oficjalny opis ze strony Editions Mego jasno wyjaśnia jego genezę i towarzyszące mu założenia: „Titled after a line from Gertrude Stein's 'The Making Of Americans' and inspired by the scholarship of Elijah Wald and Eric Lott, 'A History Of Every One' is a bold re-writing of an important historical thread, an interpretation of a lost text and a bewildering extension upon Orcutt's already singular language”*. Ponowne odczytywanie i ochrona przed zapomnieniem wpisują się w zdecydowanie szeroki trend w dzisiejszej muzyce. Poważne, antopologiczne podejście stawia jednak Orcutta zdecydowanie bliżej takiego Juliana Lyncha niż najpowszechniejszej retromanii połączonej z fetyszyzowaniem obskurności. Jest bardzo świadomy, że dekonstruuje kompletne kształty, odbudowując jednocześnie nowe. Zdaje sobie sprawę, jakie ma to znaczenie dla postrzegania jego twórczości, ale też owych motywów, którym odbiera oczywistość i nudną transparentność, przerabiając je na formy kanciaste i szorstkie, wyjątkowe, angażujące, czy wreszcie niemożliwe do wtórnego zamknięcia w bursztynie, przeniesione bowiem do nowego, niezwykle witalnego kanonu piękna. Album jak Frankenstein – z kończyn i narządów niemal już anonimowych pieśni i zszarzałych tematów powstaje coś kulturowo wyrazistego i osobnego.

Oczywiście Orcutt działa i bez tak silnie zaznaczonego, programowego uwikłania w kulturę, która zostaje tu zresztą tylko niewyraźnie wymamrotana przez głos i wyjątkowo powściągliwą w atakach gitarę. Z takim bagażem i przy równie wciągającym wykonaniu jest to jednak krok do przodu, w dodatku nie zaciemniający stylu i tożsamości artysty, tylko znacznie je wzbogacający. Nawet jeśli Orcutt nie chciał tworzyć dzieła z tak wielkim potencjałem interpretacyjnym i wyśmiałby próby przyklejenia tropów i kontekstów, jakie pozwalam sobie szkicować w tej recenzji, to jednak wyszła rzecz, o której świetnie się rozmawia; gość zrobił tu więc coś bardzo treściwego i z właściwym sobie polotem. Zrobił mimowolnie - można by dodać, mając w pamięci, że również motywy, po które sięgnął, bez pytania i możliwości wyboru skonstruowały jego własny rdzeń kulturowy. I to napięcie, które rodzi się między artystą a historią, jest na tym krążku nietuzinkowe i wspaniałe.

* Gertrudy Stein przedstawiać nie trzeba. Walda i Lotta wystarczy skrótowo - pierwszy z nich jest muzykiem oraz, co ważniejsze, badaczem korzennego bluesa i rock'n'rolla; drugi jest natomiast historykiem społecznym, zajmującym się głównie problematyką klasy pracującej i kulturą afroamerykańską.

Karol Paczkowski (19 października 2013)

Oceny

Karol Paczkowski: 8/10
Średnia z 1 oceny: 8/10

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 
Gość: marek js
[20 października 2013]
Miałem ten sam problem. Po przesłuchaniu nagrań głowę bym dał, że wrzaski produkował facet.
Gość: karol p nlzg
[20 października 2013]
dzięki, faktycznie nigdy zerkałem na zdjęcia i występy live Harry Pussy, a intuicja podpowiadała mi, że to mężczyzna. z powrotem grupy coś mi się zwyczajnie ubzdurało, słuchałem nawet części tego materiału, no ale wyszło na wierzch niewielkie zainteresowanie muzyką grupy. obydwa błędy ulokowały się w jednym krótkim zdaniu, więc najzwyczajniej się go pozbyłem.
Gość: marek js
[19 października 2013]
Adris Hoyos jest kobietą (zapewne trudno to rozpoznać z nagrań audio):
http://www.youtube.com/watch?v=xTtngnRTDjk

Plus zeszłoroczny album Harry Pussy nie był powrotem. To po prostu kompilacja złożona z wczesnych siedmiocalówek, kilku niepublikowanych nagrań i kasety. Orcutt wydał to sumptem własnego labelu, bo Tom Lax jest obecnie zajęty czym innym.

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także