Ocena: 7

Tropic Of Cancer

Restless Idylls

Okładka Tropic Of Cancer - Restless Idylls

[Blackest Ever Black; 23 września 2013]

Camella Lobo robi, co może, by dołującym brzmieniem pogorszyć nasze dobre samopoczucie i po pięciu latach uwodzenia dojrzałymi EP-kami i coraz lepszymi singlami wreszcie zdecydowała się na pełnoprawny album. „Zdecydowała”, bo jej mąż, Juan Mendez, z którym współpracowała przy dotychczasowych wydawnictwach, tym razem zrezygnował z jakiejkolwiek aktywności, koncentrując się (obopólna zgoda, czy fruwające talerze?) na solowym techno-projekcie o nazwie Silent Servant. W ten oto sposób, będące całkiem solidną marką (przynajmniej w post-punkowym światku) Tropic of Cancer stało się prywatnym placem zabaw Lobo. No, może nie do końca. Produkcyjne lejce trafiły w ręce przyjaciela rodziny, Karla O’Connora, bardziej znanego jako Regis, który znakomicie wywiązał się z zadania, zamykając rozmyte melodie w bardzo szczelnej, toksycznej chmurze.

Nazwa (jeszcze) grupy wywodzi się z traktującej o samotności, zagubieniu i ludzkiej podłości powieści Henry’ego Millera pt. „Zwrotnik raka” – niesłusznie kojarzonej dziś głównie z bezceremonialnymi opisami scen erotycznych. Jak mówił sam autor, dostarczając interpretacyjnego klucza: „(…) to me cancer symbolizes the disease of civilization, the endpoint of the wrong path, the necessity to change course radically, to start completely over from scratch”. Camella najwyraźniej wzięła sobie ten cytat do serca, bo na debiutanckim longplayu egzystencjalne lęki słuchaczy rozdrapuje równie bezpośrednio, ubierając muzyczną diagnozę w depresyjne brzmienie, kojarzące się najsilniej z brytyjską sceną lat osiemdziesiątych, ale nie tylko. W wywiadzie dla Foxy Digitalis z 2011 roku, obok oczywistych Joy Division i The Cure, jako istotne źródła inspiracji Lobo i Mendez naprzemiennie wymieniali m.in. Broadcast, Suicide, Cabaret Voltaire i Pixies. W efekcie ten revivalowy amalgamat zbudowany z pierwszoligowych odprysków idealnie odnajduje się wśród bieżących dokonań The Soft Moon, Girls Names i wielu innych post-post-punkowych składów, próbujących choć odrobinę zmodyfikować hermetyczny, gatunkowy kościec.

Sączący się z tracków nihilizm stanowi dość oczywisty trop (wątpliwości – szybko rozwiane przez warstwę liryczną, mogą się pojawić jedynie przy chwytliwym „More Alone”), ale ulotne kompozycje doskonale odnajdują się też w bardziej katarktycznym kontekście, a mianowicie, w świecie snu i ułudy, przywodzącym tu jednak na myśl (niespodzianka!) paranoiczną atmosferę „Inland Empire”, „Gozu” czy „Zakochanego bez pamięci”. I tak, za mroczną introdukcję-kołysankę śmiało można uznać „The Hardest Day”, gdzie perkusja miarowo wybija stukot udręczonego jeszcze ciężkim dniem serca. „More Alone” to z kolei faza liminalna pomiędzy rzeczywistością i sennymi fantazmatami: tysiące rozczłonkowanych wspomnień i fragmentarycznych obrazów rozpływa się stopniowo w lo-fi mgiełce, coraz mocniej tracąc na ostrości. Osiągnięty po tak wielkim wysiłku letarg jest utrzymywany przez „Plant Lilies at My Head”, „Court of Devotion” oraz melancholijne „Children of a Lesser God”, w których kluczową rolę odgrywa widmowy, zawieszony w tle wokal, próbujący utrzymać się na audialnej kipieli falującej pod wpływem syntezatorowo-gitarowych impresji.

Gwałtowne przebudzenie, jak w życiu, nadchodzi szybko i brutalnie, wraz z pierwszymi dźwiękami „The Seasons Won’t Change (And Neither Will You)”, a morał płynący z zakończonej właśnie wyliczanki wydaje się być jasny: codzienny kalejdoskop lęków i zagrożeń będzie trwał dopóty, dopóki nie umrzemy, więc tymczasowa ucieczka (jak sen czy używki ) prowadzi donikąd. Innymi słowy – płyta idealna na chłodne, jesienne wieczory.

Wojciech Michalski (13 października 2013)

Oceny

Michał Pudło: 7/10
Michał Weicher: 7/10
Średnia z 2 ocen: 7/10

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także