Ocena: 7

Thundercat

Apocalypse

Okładka Thundercat - Apocalypse

[Brainfeeder; 9 lipca 2013]

Miałem opowiedzieć o krautrocku, ale z racji tego, że to gatunek całkiem dobrze dziś wszystkim znany, zdecydowałem się przybliżyć nieco zjawisko fusion.

Jakieś dwa lata temu na uczelni trafiłem jednorazowo na fakultatywne zajęcia nazwane szumnie „Semiotyka muzyki popularnej”, gdzie dr Marcin Rychlewski powyższymi mniej więcej słowy wprowadził audytorium w temat. Scenka ta wydała mi się w tym kontekście znamienna o tyle, że w dalszej części wykładu prowadzący odważył się na osobiste przewidzenia dotyczące nadciągającego w jego odczuciu nieubłaganie hype’u na omawianą stylistykę w perspektywie najbliższych sezonów.

Przypomniałem sobie to zdarzenie myśląc o paru ulubionych płytach z bieżącego roku. Nie tak dawno mieliśmy nasze wielkie hipsterskie odkrycie, Dorgas, chłopaków wyraźnie spoglądających w stronę tej – zdaniem wielu – dosyć niepokojącej estetyki (niepokojącej może częściej pod względem aspektów suplementarnych, niż czysto muzycznych; chyba Łukasz Konatowicz podsumował to gdzieś trzema słowami: okładka „Bitches Brew”). Na najnowszej, króciutkiej EP-ce Brazylijczycy dają zresztą upust tej sferze swoich zainteresowań najpełniej do tej pory, w sposób jednocześnie najbardziej zwarty i – mimo warstwy jedynie instrumentalnej – ewidentnie piosenkowy. Co najważniejsze, generują przy tym ukonstytuowane autorskie brzmienie, którego nie sposób już pomylić z niczym innym.

Potem pojawił się drugi album Thundercata, osadzony w fuzji nawet mocniej, choć korzystający – zresztą całkiem świadomie – z nieco odmiennej sfery gatunku. Tam, gdzie Dorgasi zajmują się chrobotaniem po białej gładzi Metheny’ego i Maysa, Stephen Bruner hołduje czarnej stronie, ze zmarłym niedawno Georgem Dukiem na czele. Dość przypomnieć, że z kluczowego fragmentu jego „For Love (I Come Your Friend)” bezczelnie uczynił powracający refren swojego solowego debiutu. „The Golden Age Of Apocalypse” sprzed dwóch lat było pośród coraz istotniejszych astronautów funku spod znaku Sa-Ra głosem całkiem ciekawym, choć może za mało konkretnym. Kilka przeplatających się ze sobą przez cały album melodyjek, pomysłowo reinterpretowanych coraz to inaczej pod względem aranżu i artykulacji miast stać się takim mniej, rzecz jasna, doniosłym „SMiLE” z dziedziny R&B, jawi się bardziej jako zestaw szkiców, wprawek z motywiczności basisty Suicidal Tendencies (to nie przestaje dziwić). „The Golden Age Of Apocalypse” stanowił jednocześnie zgrabne portfolio Brunera, reprezentację jego osobistych podjarek i drygu producenckiego. Thundercat zrobił sobie tym samym na scenie miejsce, zaś za sprawą zręcznie dobieranych współpracowników (przypomnijmy: to bliski ziomek Flying Lotusa) nie dawał o sobie zapomnieć. Debiutem nakreślał kontekst, całą tytułową epokę jako tło swojej twórczości. Teraz, za pomocą symbolicznego, metonimicznego gestu, artysta na tym tle prezentuje konkret („Age of Apocalypse” => „Apocalypse”).

Ale zaraz, czy Rychlewski miał rację? Może nie tak bezpośrednio. Fusion chyba w pełni jednak nie zagościło na salonach. Nie zauważyłem też, żeby młodzież szczególnie zajarała się takim, na przykład, Mahavishnu (choć mogłem coś przeoczyć). W latach siedemdziesiątych Joni Mitchell z sukcesem skorzystała z elementów tego podgatunku do istotnego wzbogacenia brzmieniowego swoich folkowych pieśni (rzut oka na skład osobowy koncertówki „Shadows and Light” z 1980 wyjaśnia sprawę). Trzy i pół dekady później to z kolei elementy folkowe pomagają takiemu Jamesowi Blake’owi odnaleźć własny język na scenie hipernowoczesnej muzyki bitowej. Tak każe myśleć chronologia jego dokonań, ale przecież w tym momencie jego kariery można na to patrzeć i odwrotnie. Mutatis mutandis powtarza on zatem posunięcia Joni (zresztą swojej wielkiej inspiracji), inkrustując skromne singer-songwriterskie wynurzenia najnowszymi zdobyczami – nazwijmy to tak – techniki muzycznej. Niezależnie jak na to spojrzeć, nastąpiło pewne przesunięcie. Również w wypadku wałkowanego tu fusion, bo oto po raz kolejny staje się ono składnikiem wspomagającym, tym razem jednak nie muzykę starą, pastoralną, a tą miejską lub – jak kto woli – kosmiczną, biorąc pod uwagę casus futurystycznego R&B Thundercata. Można w tym widzieć następną specyfikację w ramach nowych brzmień powstających w jednym kręgu koleżeńskim. Po Stevenie Ellisonie doprawiającym swoją wizję dawką inspiracji uduchowionym jazzem, Bruner pod względem historycznych wpływów posuwa się jakby o krok dalej, nurkując w odmętach eklektycznych murzyńskich nagrań z lat siedemdziesiątych. I ta sympatyczna dewiacja najwyraźniej coraz mniej zdaje mu się przeszkadzać w dostarczaniu rzeczonego konkretu. Czyli piosenek.

Ten talent realizuje ze szczególną skrupulatnością. Rzekłbym nawet, że oblataniem w temacie melodii, zmian akordowych i harmonizacji przewyższa swoje, nieliche zresztą, umiejętności w pracy studyjnej. Przebojowe „Heartbreaks + Setbacks” zdążyło już trochę namieszać w naszej rubryce singlowej. To chyba najatrakcyjniejsza do tej pory próba zaprzęgnięcia wszystkich charakterystycznych dla stylu Thundercata akcentów – nie oszukujmy się – zazwyczaj nie dla wszystkich i nie w każdych okolicznościach zjadliwych, w zwartą formę hita. Ale smakowitych melodii jest na „Apocalypse” dużo więcej. Mnie nasuwają się tu przede wszystkim skojarzenia ze złotym okresem w twórczości Steviego Wondera. W środkowym free-zgiełku „Lotus And The Jondy” wysłyszeć można zresztą prawie kadencję z jego „Too High”. Moim osobistym faworytem został zaś „Tron Song”. Anielski wokal Brunera ciągnie tam linię pozornie tak prostą (można by wręcz pomyśleć, że polega ona na chamskim docieraniu do górnych i dolnych limitów dysponowanych oktaw), ale zharmonizowaną z niezwykłą ERUDYCJĄ. Kto wie, czy to nie robiąca największe wrażenie melodia tego roku. Oto basowy wirtuoz wyrasta na wysokiej klasy songwritera o stylu mocno chyba zdefiniowanym przez jego artystyczną drogę i właśnie przez to tak nieprzeciętnym.

Nie w pełni jednak piosenkami „Apocalypse” stoi. Wrażenie pewnej szkicowości zostaje, choć nie tak już wyraźne, jak w przypadku poprzedniego albumu. Przede wszystkim za sprawą paru instrumentalnych impresji pomiędzy – by tak rzec – właściwymi sztosami. Nie opuścił również Brunera Wilsonowski „paradoks wyboru”. Tym razem jednak stara się ukrywać go zręcznie pod maską iluzorycznie rozluźnionego jamu. W takim „Without You”, zanim przejdzie do nieskończonego la la la, najpierw – także w nieskończoność – musi ogrywać ten zbliżający się motyw, rejestrując na taśmie każdy jego wariant, choćby te różniły się od siebie tylko przesunięciem poszczególnych akcentów w układzie nutek. Przedsięwzięcie tyleż obłąkańcze, co rozczulające. Obrazu quasi-improwizacyjnego żywiołu dopełniają niemniej słodkie pastoriousowskie karabinki fretlessu raz za razem komicznie wykukujące zza gęstej powłoki aranżu. Dźwiękowy efekt zbliżony w rezultacie do tego wywoływanego przez resztkę wody pośpiesznie wylewającą się z przechylonej o 180 stopni w dół plastikowej butelki z wąską szyjką w szerszej perspektywie staje się fajnym dopełnieniem akwatyczno-futurystycznego sznytu całości. Producenckie myki odpowiedzialne za ten sztafaż można pewnie uznać za dość prostolinijne (dajmy fajny pogłos na wokal i parę syntezatorowych efektów z „Pana Kleksa w kosmosie”), ale w tym wypadku jest to chyba wrażenie wywoływane z premedytacją. Sam artwork albumu, a nawet ksywa artysty mogą sugerować, że mamy do czynienia z futuryzmem na swój sposób oldschoolowym. Tak jakby Wes Anderson z tradycyjną dbałością o detal zabrał się za własną adaptację jakiegoś obskurowego klasyka sci-fi. To skojarzenie oczywiście nieprzypadkowe, bo do „The Life Aquatic With Steve Zissou” wprost nawiązuje tu jeden z utworów. Kto wie, czy nie jest to zresztą najbardziej kluczowy trop do zrozumienia tej płyty w głębszych, typowo ludzkich kategoriach, swoiste przęsło między jej dwoma pozornie sprzecznymi wymiarami. U Andersona precyzyjnie zaprojektowany, bajecznie kolorowy płaszczyk kryje zawsze mroki depresji i neuroz poszczególnych postaci (zazwyczaj wszystkich z osobna). „Apocalypse” powstawało w atmosferze przepracowywania traumy po śmierci bliskiego przyjaciela autora, pianisty Austina Peralty. Ten niezmierzony smutek ciągle wyziera gdzieś spod wariackiej atmosfery albumu. Szalony basista Thundercat, duże dziecko zafascynowane kreskówkami, odsłania tym samym swoją silnie emocjonalną stronę. Tworząc nowoczesną, kosmiczną muzykę w tym pędzącym, zdigitalizowanym świecie, pozostaje CZŁOWIEKIEM – uczuciowym (bo przetrawiającym osobistą tragedię i transponującym ją na sztukę), sentymentalnym (bo przywiązanym do tradycji) i nieco staromodnym, o czym niech świadczy jego wspomniane już oldschoolowe podejście, również do procesu rejestracji: nie na laptopie, a w starym dobrym studiu nagraniowym, w towarzystwie najbliższych przyjaciół.

Jędrzej Szymanowski (5 września 2013)

Oceny

Jędrzej Szymanowski: 7/10
Paweł Gajda: 7/10
Michał Pudło: 6/10
Średnia z 3 ocen: 6,66/10

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 
kuba a
[17 września 2013]
"Without You" = najlepszy track Toro Y Moi z 2013, którego nie nagrał Toro Y Moi
Gość: zdrój
[10 września 2013]
o co chodzi z tymi elementami folkowymi u Blake'a?

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także