Run The Jewels
Run The Jewels
[Fool's Gold; 26 czerwca 2013]
Mainstreamowy hip-hop przyzwyczaił nas do tego, że jest bardzo często tandetną, popkulturową wariacją na temat Arkadii. Czarne cheruby showbizu przeważnie oprowadzają słuchacza po wyspach szczęśliwych, na których roi się od napompowanych silikonem nereid. Gatunek muzyczny, który maniakalnie wręcz akcentował rolę szczerości, zrodzony z potrzeby demitologizacji, od lat jest źródłem, kto wie, czy nie najpowszechniejszej współczesnej mitologii, przerysowanego imaginarium, czyli zestawu ociekających złotem stereotypowych obrazów, którymi karmi się masowa wyobraźnia.
Run the Jewels, czyli kolaboracja El-P i Killer Mike’a, to projekt pod wieloma względami wyjątkowy, jedno jednak od czasów „Fantastic Damage” się nie zmienia i jest wartością stałą – Jaime Meline każdym kolejnym albumem, zamiast do raju, prowadzi słuchacza do dźwiękowego, a przede wszystkim lirycznego piekła. Nic nowego, można by rzec, przecież twórcy tacy jak The Notorious B.I.G czy N.W.A wielokrotnie zabierali nas na wycieczkę „through the gates of hell”. Zazwyczaj jednak brama, która namawia do tego, by żegnać się z nadzieją, prowadziła w miejsce bardzo konkretne – otwierała oczy na ulicę, dzielnicę, mikroświat lokalnych problemów i wojenek. Piekło do którego konsekwentnie prowadzi nas El-P, tym razem w towarzystwie swojego poznanego w wieku 35 lat najlepszego kumpla (panowie współpracowali już wcześniej przy produkcji „R.A.P Music” i „Cancer for Cure”) jest jednak zupełnie innym miejscem.
Run the Jewels to miał być projekt mniej poważny, luźniejszy, ale rację ma Nate Parkin, gdy w pitchforkowej recenzji nazywa tę krótką płytę kwaśną komedią, powiedziałbym jeszcze, że jest ona także czarna, boska, dantejska w formie i treści. Teledysk do „36" Chain”, w którym pojawia się maskotka znana z zeszłorocznego, genialnego „The Full Retard” wskazuje wyraźnie, że mamy do czynienia z kontynuacją motywu, który jest w pewien sposób symboliczny, stanowiąc połączenie pozornej niewinności, zabawowości, infantylności z przerażającą, bynajmniej nie banalnie rozrywkową brutalnością. Rok temu Mr. Killmus (tak właśnie nazywa się kudłate stworzonko znane z zamiłowania do prostytutek, narkotyków i izraelskich pistoletów maszynowych) ze śmiechem strzelał do dziewczynki w białej sukience, teraz wita głównych bohaterów albumu na przyjęciu urodzinowym, częstując tortem, którego obraz został w teledysku skonfrontowany ze słodką melodią i naturalistycznymi ujęciami zmasakrowanych kulami ciał.
Sposób opisu świata, który proponują Run the Jewels w dominującej części albumu polega na wejściu w rolę bezwzględnych gangsterów z obowiązkowym ciężkim złotym łańcuchem wokół szyi, którzy już w pierwszym utworze karykaturalnie grożą zastrzeleniem pudla. Wypluwają z siebie wersy niczym kule z Uzi Pana Killmusa, są wulgarni, drażniący, prowokacyjni, a jednocześnie w przewrotny sposób refleksyjni. Gdy słuchamy niezwykle intensywnego „Twin Hype Back” trudno jednoznacznie stwierdzić, czy mamy do czynienia z hedonistycznym porno hymnem, czy raczej z przewrotnym utworem o zagłuszaniu samotności: „This is born alone die alone, so my dialogue's dastardly. Life's a tragedy generator operating at max capacity”, rapuje EL-P, łącząc tematykę burdelową z egzystencjalnym niepokojem, parafrazując na przemian Orsona Wellesa i Ol' Dirty’ego Bastarda z Wu-Tang Clan, brzmi trochę jak narrator „Podróży do kresu nocy” Celine’a – odrażający, pozornie nihilistyczny, a jednocześnie wrażliwy, niezwykle błyskotliwy obserwator i komentator rzeczywistości, który siedzi po uszy w popkulturowym śmietniku, potrafi z gracją się w nim poruszać i walczyć o swoje. W przeciwieństwie do otoczenia wyraźnie czuje jednak duszący smród hipokryzji, cynicznej agresji, swąd strachu dyktowanego chęcią ucieczki w świat pozornego szczęścia, zbyt łatwej sławy i demonstracyjnej pewności siebie.
„Run the Jewels” to projekt składający się z ogromnej ilości nawiązań, których źródłem jest przede wszystkim kultura hip-hopowa. Nazwa zespołu została zaczerpnięta z „Cheesy Rat Blues” LL Cool J’a. Warto, słuchając płyty El-P i Killer Mike’a, zerknąć na interpretacyjne komentarze dotyczące poszczególnych linijek znajdujące się na stronie rapgenius.com która, tak na marginesie, mogłaby być ściągą dla twórców nowoczesnego podręcznika do literatury ery postdrukowej. W kontekście tytułowego numeru hasło „Run the Jewels”, powracające w różnych modyfikacjach przez cały album, jest buńczuczną deklaracją pewnych siebie specjalistów od lirycznego masakrowania konkurencji. Metaforyczne przedstawienie siebie jako bezczelnych, niebywale skutecznych złodziei, którzy nikomu nie dają szans i raczą nas opowieścią o tym, jak wielką krzywdę zrobią potencjalnym rywalom, to typowe, raperskie prężenie lirycznych muskułów. Ma ono jednak w tym przypadku drugie i trzecie dno. Deklarowane w „Run the Jewels” złodziejstwo to przyznanie się do ogromnej ilości zapożyczeń i niejako zaproszenie słuchacza do wychwytywanie wszystkiego, co zostało zrabowane m.in. od twórców hip-hopu lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych. Wydanie albumu za darmo („this is porno for pirates” rapuje El-P), produkcyjna oszczędność (niektóre podkłady na tle „Cancer for Cure” czy „R.A.P Music” mogą się wydawać dość prymitywne) – wszystko to wydaje się być zamierzonym powrotem do epoki, w której rap nie był wielkim przemysłem, tylko dziwną, ekscytującą zajawką kilku kumpli.
Trzeci, najciekawszy plan tekstów to wplatanie w arogancką, agresywną narrację fragmentów pełnych niepokoju. Run the Jewels, jak przystało na gości w złotych łańcuchach, przybyli by nieść spustoszenie, ale, co ciekawsze, sami opisują siebie jako martwych. Design okładki przedstawiający ręce trupa nie jest przypadkowy. Już w pierwszym utworze Mike prezentuje wers, który można rozumieć na dwa sposoby: „I am smoking (coffin/coughing)”, El-P natomiast określa się słowami: „I'm a sin on the verse like a kid in a hearse”. Refren „Job Well Done” mówi o kroczeniu przez popioły i braku strachu przed piekłem, a w „Sea Legs” do danse macabre zostają porwani przywołani aluzyjnie mainstreamowi hip-hopowi idole: „When death runs in the distance, there will be no mercy me's”. Run the Jewels opisują rzeczywistość, w której sprzedaje się śmierć i która jednocześnie rozpada się od środka. Bycie trupem – stara, romantyczna metafora – to wyraz buntu oraz gorzkiej samoświadomości. Na tle czasem uroczo oldschoolowych, a często niezwykle wysublimowanych beatów (wsłuchajcie się w połączenie reggae’owej pulsacji z agresywnym rytmem, hammondowym brzmieniem i bongosami na samym początku albumu lub w hipnotyzujący refren w stylu Junior Boys zawarty w „Job Well Done”) Jaime Meline i Michael Render rzucają wyzwanie arkadyjskiej kulturze szpanu, pseduosensu i onanistycznej autoafirmacji.
Kto pamięta teledysk do „Deep Space 9mm” i całe „Fantastic Damage” ten wie, że El-P od zawsze mówi w taki sposób, jakby czuł, że ktoś przystawił mu spluwę do głowy i zostało mu kilka minut, sekund, by powiedzieć, wykrzyczeć, skomentować, ogarnąć odważną metaforą świat, który fascynuje i przeraża. Gdyby Meline był Miłoszem i pisał o aniołach, to może jego całą twórczość najlepiej wyrażałyby słowa: „zaraz dzień / jeszcze jeden /zrób co możesz”, a ponieważ jest tym, kim jest i razem z Killer Mike’em mówią w brzydki sposób o brzydkich rzeczach, na puentę wybrali kawałek „A Christmas Fucking Miracle”. Nie, to może zaskakujące, ale wcale nie po to, by prymitywnie zaszokować. Przywołanie postaci Tego, który dał nadzieję, ale i „zstąpił do piekieł” ma jednak głębszy sens, bo i głębszy sens ma ten trochę kpiarski, a trochę przerażający album. Zamyka go bowiem zaśpiewany jak zawsze z wielkim zaangażowaniem, ale i w tym przypadku całkowicie serio utwór o wierze – w Boga, który, kimkolwiek lub czymkolwiek jest, ma gdzieś to, ile zarobiłeś pieniędzy; w ogromne możliwości, jakie drzemią w człowieku; w jego duchowe bogactwo („you already won the war, you were born rich”); a przede wszystkim w „good rapshit”.
Komentarze
[1 września 2013]
[31 sierpnia 2013]
[31 sierpnia 2013]