Dreamdecay
NV NV NV
[Iron Lung; 23 marca 2013]
Poprzednie wydawnictwo do niedawna tria, a dziś kwartetu z Seattle, było swobodną, kozacką rozpierduchą zakorzenioną w szerokiej tradycji wyswobodzonego (przede wszystkim z siebie samego) punka późnych lat 80. Mimo niewątpliwej zręczności, z jaką panowie na EP-ce „Fern” hałasowali, ciężko jest jednak zatrzymać się przy niej na dłużej, gdyż po wypaleniu okazuje się przezroczysta. Zanim jednak nadrobiłem tę zaległość, z trudem przyszło mi przekonać rękę do sięgnięcia po pełnoprawny album, a to ze śmiesznych i błahych powodów. Po pierwsze – nazwa grupy. Można ładnie i przekonująco powiedzieć, że obecne w dominującym „decay” elementy „dream” należy identyfikować jako te wszechobecne pogłosy i echa (które swoją drogą nie bardzo są w stanie odrealnić intensywności tego krążka, co oczywiście cieszy), ale mi ten szyld i tak zalatuje jakimś generatorem, na co zawsze reaguję alergicznie. Modne, estetyczne tytuliki w duchu jakichś witch-house'owych zabaw też trochę odstraszają, ale tak, wiem, że to taki post-internetowy śmietnik, dywersja i dezorientacja, ponowoczesny kamuflaż, estetyczna antyestetyka, bla bla. Nie bierze mnie to zupełnie, no ale co z wierzchu, to się nie liczy.
Przede wszystkim jednak zniechęcić mogą wszystkie kradzieże, jakie zbudowały chłopakom ten album. Jest coś z Sonic Youth, jest post-punk w różnych odcieniach, są Swans, rzeczy z AmpRep, The Jesus Lizard, może jakieś Bodychoke, i tak pewnie bez końca. Generalnie mamy więc do czynienia z osłuchanymi typami, którzy nie grzeszą oryginalnością. W zamian za to grzeszą dosłownie. Na bandcampie chwalą się, że są jednym z najmocniejszych składów koncertowych na wschodnim wybrzeżu i jestem w stanie w to uwierzyć (przy „\” ma się ochotę kopnąć co najmniej biurko). Wyciągane nieco na siłę sentymenty i konwencje szybko więc idą na bok, kiedy się już z „NV NV NV” nawiąże niekomfortowo bliski kontakt.
Można się oczywiście uprzeć i nieustannie wytykać paluchem fragmenty i składowe, które się z czymś upierdliwie kojarzą, ale to jest przede wszystkim doskonale skonstruowana bomba a nie jakiś eklektyczny niewypał. Obok przestrzenności dźwięku i gitar na granicy harshu, zasadniczym spoiwem jest tutaj maniera psychopaty, na przykład w pierwszej części „NVEEDLE” czy już szczególnie w „STRINVG”. Najbliżej odsyła to nas do twórczości Michaela Giry, w tym drugim numerze mamy zresztą do czynienia z bliźniaczą Swans rytmiką wbijania gwoździa w czaszkę (co w closerze albumu wypada już jednak raczej nudnawo) i prawie totalną niemelodyjnością. „CEILINVG FAN” jest za to całkiem osobne – niewinny post-punkowy motyw z funkowym zacinaniem drugiej gitary a'la Gang Of Four podbity jest surową, ale technogenną perkusją. Zderzają się jakby dwa światy – cytat z klasycznego dance punka zostaje sparafrazowany przez współczesny garaż, w którym odgrywa się jakaś deliryczna potańcówka. Niby nic nadzwyczajnego, ale wszystko to jest niezwykle mięsiste i systematycznie masakrowane, los ten zresztą dzieli na tym krążku większość owych intermuzykaliów, co – podkreślam – ciągle pozostaje nadrzędne wobec jakości kompozycji.
„CEILINVG FAN” oraz dwa kolejne numery, „EMPTYNV” (waszyngtoński post-rock) i „PERPETUALNV” (krzywe, dysonansowe indie), zdradzają jednak te bardziej ludzkie oblicza, choć oczywiście nadal zlane potem i pomazane krwią zza bębenków. I właśnie te bogatsze, ale niemniej agresywne utwory odcinają nowe Dreamdecay od EP-ki i obok prowokowania niskich instynktów, pozwalają także zafrapować słuchacza. „NV NV NV” jest więc przynajmniej solidnym, świetnie brzmiącym albumem i jeśli go przeoczyliście, to sięgajcie (nie-)śmiało.