The National
Trouble Will Find Me
[4AD; 21 maja 2013]
Powrót The National po trzech latach milczenia bryły z posad świata nie ruszy. Muzyka zespołu od zawsze uchodziła bowiem za nieco zachowawczą od strony kompozycyjnej, choć niewątpliwie docenia się ją z perspektywy wykonawczej i realizacyjnej. Za niepodważalne osiągnięcie „Trouble Will Find Me” należy natomiast uznać doskonale melancholijne hity, które powinny przynieść nowojorczykom akces do grona ulubieńców stacji radiowych, w szerszym nawet niźli Lista Przebojów Trójki znaczeniu.
Każdy, kto w ostatnich kilku latach śledził losy The National, zdaje sobie sprawę, że była to dla nich oczywista ścieżka ewolucji. „Alligator”, mimo swej chamberowej finezji, jawiła się jeszcze płytą dla zawężonego grona słuchaczy (wszak czy finałowe „Mr. November” nie brzmi jak próba odtworzenia Modest Mouse?). „Boxer” to już kolekcja precyzyjnie dopracowanych, głównie gitarowych utworów, choć skomplikowany rytmicznie opener „Fake Empire” trudno uznać za podporządkowanie się jakiemukolwiek profilowi odbiorcy. Album „High Violet” do tego stopnia mieszał amerykańską i brytyjską tradycję piosenki pop, że odnalezienie się w jego jedenastu kawałkach wymagało sporego osłuchania. W tym świetle „Trouble Will Find Me” brzmi jak przepustka na wielkie koncertowe areny.
Większość aspektów charakterystycznej dla The National estetyki nie uległa zmianie. To kolejne doszlifowane w każdym calu dzieło kwintetu, kolejny popis wybijającej się na pierwszy plan sekcji rytmicznej, kolejny solidny występ wokalny Matta Berningera. Teksty, raz trafiające w samo sedno, raz nieco ckliwe i naiwne, dają nam kolejną okazję, by wznieść się na poziom transcendentalnego smutku. Wiele tu doskonałych progresyjnie momentów, przemierzających drogę od kojarzącego się z „Aliigator” minimalizmu do opartego na sekcji smyczkowej punktu kulminacyjnego („Fireproof”, „This Is the Last Time”). Warto jednak zwrócić uwagę na najbardziej bezpośredni flirt z radiowym popem – „I Need My Girl”, piosenkę opartą na tej samej progresji akordów co słynne „Apologize” Timbalanda, tyle że wykonaną przy użyciu skromnych środków wyrazu. Z kolei „Humiliation” brzmi jak jeden z nowszych kawałków U2, aż do zakończenia, które zawiera szykowny cytat z „Blue Velvet” Bobby Vinton.
„Płyta jak co płyta” – powiedzą niewzruszeni i nieprzekonani do The National, słusznie skądinąd argumentując, że na Zachodzie bez zmian i może im się zwyczajnie nie chce. Tymczasem fani będą, za sprawą kolejnego zbójeckiego albumu, przeżywać stare wzruszenia na nowo. Jednak obiektywnie rzecz biorąc, nie można odmówić kwintetowi rzemieślniczej biegłości i wyczucia, polegającego na odniesieniach do tego, co w tradycji muzyki gitarowej najlepsze. A to niewątpliwie sprawi, że po płytę szturmem ruszy pokolenie czytelników „Uncut”.
Komentarze
[29 maja 2015]
nie siej beki haha
[23 maja 2015]
I w ogóle,co to za porównania:Apologize” Timbalanda,U2-żenada...
"Tymczasem fani będą, za sprawą kolejnego zbójeckiego albumu, przeżywać stare wzruszenia na nowo. Jednak obiektywnie rzecz biorąc, nie można odmówić kwintetowi rzemieślniczej biegłości i wyczucia, polegającego na odniesieniach do tego, co w tradycji muzyki gitarowej najlepsze".-A to co?Tautologia?
[28 maja 2013]
[27 maja 2013]
[27 maja 2013]
[27 maja 2013]
[27 maja 2013]
ukłony za streszczenie poprzednich albumów, krótko i precyzyjnie.