Ocena: 7

Deerhunter

Monomania

Okładka Deerhunter - Monomania

[4AD; 7 maja 2013]

Bradford Cox ma trochę szczęścia, opierając swoje szaleństwo na piosenkach, melodiach, tradycji amerykańskiej muzyki rozrywkowej zeszłego wieku i ogólnoświatowym indie ostatnich dwudziestu lat. Gdyby był freakiem w stylu Jandka, awangardziarzem albo dronowcem, tyle by go widziano. Tymczasem stał się być może najbardziej popularną osobowością niezalu przestrzeni ostatniej dekady. Oczywiście za sukcesem tej fascynującej postaci stoją świetne (choć niekoniecznie dziko odkrywcze) kawałki i fakt, że masa równolatków „Loveless” odkryła shoegaze z pomocą internetu. Najważniejszy pozostaje jednak lider zespołu i jego ekscentryczna osobowość. Zatrzymajmy się na chwilę przy tym, co tworzy tę osobowość i zapomnijmy o tym nieszczęsnym syndromie Marfana.

Mnie osobiście najbardziej fascynuje pewien, zdawałoby się, niemożliwy do rozgryzienia dysonans. Z jednej strony mamy Coxa artystę, który napisał w życiu tysiące piosenek (z czego oficjalnie ukazało się kilka setek, głównie pod szyldem Atlas Sound); poza tym wnikliwego słuchacza, fana zarówno Beach House i Stereolab, jak i Johna Coltrane'a i BBC Radiophonic Workshop. Z drugiej strony wyłania się Cox gwiazdor, bezczelnie lekceważący innych ludzi, drama queen, agresywnie poszukujący atencji innych osób. Jego nieokreślona seksualność robi mi jeszcze większą wodę z mózgu. Muzyka dla katartyczności czy dla uwagi innych? Moglibyśmy rzec, że Bradford ma po prostu nierówno pod sufitem, która to teza byłaby pójściem na łatwiznę. Autoanalizę na ten temat zapewne chętnie przeprowadziłby na sobie sam zainteresowany. Czy płyta, której tytuł oznacza chorobę, której objawem jest maniakalne poświęcenie się jednej jedynej wartości (w wypadku Coxa - muzyce) to próba zrozumienia siebie?

Kiedyś były suknie ślubne, potem kilka lat mało inwazyjnych śmiesznych tiszertów. Teraz u Fallona objawił się światu Connie Lungpin, przypadkowe alter ego Coxa („wymyślam sobie sto ksyw dziennie, ale tę jakoś podchwycono”). Connie jest punkiem. („My idea of punk is not being interested in what other people think of punk”). W przeciwieństwie do swojego impersonatora, śpiewa o swoich miłościach i charakteryzuje się pewnym przerysowaniem, łobuzerką, czyli przeciwieństwem dotychczasowego podejścia Bradforda. O czym zresztą bohater płyty lubi się rozgadywać, ostatnie dwa lata jego życia były „samotne i niespokojne”, a album wydaje się być rozliczeniem z tego okresu.

Razem z porzuceniem imiżu grzecznych koledżystów, Deerhunter rezygnuje z eterycznego shoegaze’u (etykieta żadną ze swoich kilku definicji niepasująca do żadnego kawałka na tym albumie). Czy mamy w takim razie do czynienia z dziełem faktycznie punkowym? Są tu pewne garażowe naleciałości, ale to zmyłki, choć całość trzeszczy ośmiośladem, a rozjebane „Leather Jacket II” to najbardziej charczący kawałek składu od czasu debiutanckiego „Turn It Up, Faggot”. Mamy do czynienia z klasycznym strumieniem świadomości Coxa i okazjonalnie nieco mniej bałaganiarskim podejściem Locketta Pundta (którego „The Missing" wyróżnia się tu powabnością). Większość z tych kawałków, wyprodukowana czyściej, odnalazłaby się na „Halcyon Digest” albo Atlasowym „Parallax”. Innymi słowy, tak naprawdę nie mamy do czynienia ze zmianą, choć sucho nagrana echomaszyna w „Neon Junkyard” albo country w „Pensacoli” to miłe urozmaicenia. Pewną cechą jest też brak wyrazistych, zapamiętywalnych refrenów (o czym bym nie pisał, ale już w kilku recenzjach dojrzałem ten absurdzik; Cox rzadko miewa klasycznie pojmowane refreny, halo!) Chwalenie się inspiracjami musique concrete w wywiadach to z kolei raczej żart, a jeśli nie, to ja trochę nie rozumiem, panowie. Punk? Może w sercu.

Niemniej sympatyczna lo-fi mgiełka spaja cały album, który na dodatek jest bardzo dobrze rozegrany. W porównaniu do trochę beznamiętnego w nastroju „Halcyon Digest” czuje się tutaj albumowość, mimo że najdłuższy indeks ma pięć minut. Idea Conniego Lungpina dryfuje po terytoriach około-używkowych, sercowych, rozmarzonych, ale budzi raczej uśmiech przerysowaniem i pastiszową konwencją (zadziorne „Dream Captain” i „Pensacola” są cokolwiek głupiutkie), aż przychodzi kolej na utwór tytułowy. To track z kilkoma segmentami, które podkreślają jego niedbałą epickość. Jest tu miejsce i na ostateczny noise jam, w który wpleciono dźwięk motoru (ech, ten rokenrol), i na natchniony fragment, w którym znajduje się sedno albumu: „Send my heart to the sea/Oh, the empty sea/But there’s a light in the core/And there’s nothing left no more”. „Monomania” przyćmiewa nieco cały album, który jak dla mnie mógłby utrzymać ten stopień łączenia powagi z gwiazdorskim aktorstwem, ale chyba wybiera bycie dążeniem do punktu kulminacyjnego. To także pożegnanie z Conniem, ponieważ ostatnie w kolejce czekają konfesjonalne „Nitebike” i „Punk (La Vie Antérieure)”.

Te dwa utwory są już piosenkami, jak się wydaje, prawdziwego Bradforda Coxa. Między "punkiem" a rezygnacją z niego. Między "Jeśli jesteś artystą, to strasznie nudne, jeśli masz na sobie jakąś byle bluzę podczas występu w telewizji" a “I’ve been looking for some harmonies/Some words to sing”. Cała ta kreacja, egoizm i attention-whore'owanie to w istocie rzecz bardzo zwykła - poszukiwanie siebie. Nawet wcielając się w osobę, którą nie jest, Cox poszukuje cech, których brakuje mu w swojej normalnej, codziennej postaci. Z nielicznymi wyjątkami lider Deerhuntera zawsze śpiewał o sobie, nawet kierując się do innych osób ("Sheeeeeeeeeeeelia, we'll die alone together"). Cox przeżywa siebie, próbując dotrzeć do podstaw swoich naturalnych odczuć, pragnień i tego, kim jest. I to właśnie sprawia, że jest wartościowym artystą, a nie bycie porządnym songwriterem, lub, jak uważają pogardliwie moi znajomi, “szugejzistą” “którym nie wiadomo po co się przejmować”. Z drugiej strony, jest na tyle nietuzinkową postacią, że raczej nie da się z nim utożsamić, cóż więc ma przedstawiać, jeśli nie siebie? Możemy tylko obserwować i zachodzić w głowę, “co on właściwie czuje”?

“Monomania” nie jest może najbardziej poruszającą rzeczą, jaką usłyszycie w tym roku. Na dodatek to grower, więc jeśli ma się naprawdę spodobać, wymaga cierpliwości. Plus, “poszukiwania i eksperymenty” to chyba zbyt duże słowo. Ale w kwestii niejednoznaczności mimo wykorzystywania znanych klisz Deerhunter zbliżyli się tutaj do środkowego Royal Trux, co dla mnie jest już sporym pozytywem. Kim jest ten człowiek?

Miłosz Cirocki (24 maja 2013)

Oceny

Paweł Szygendowski: 7/10
Sebastian Niemczyk: 7/10
Wojciech Michalski: 7/10
Średnia z 3 ocen: 7/10

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 
Gość: alex
[3 czerwca 2013]
no właśnie..grower...po koncertach na primaverze jak dla mnie ocena jest już na osiem i pół
Gość: m.a.g.
[26 maja 2013]
bardzo ciekawie. i też chce wiedzieć. sam trochę piszę, mały muzyczny blog, który w kontekscie takich tekstów chce od razu zamykać i nikomu się nie przyznawać, że próbowałem. a wracając do muzyki jest to zdecydowanie mocna pozycja Deerhunter. dobrze, że inna od Halcyon Digest.
Gość: kniaź
[25 maja 2013]
ciekawie się czyta
Gość: pszemcio
[24 maja 2013]
bravo!
Gość: yes
[24 maja 2013]
Kim jest ten człowiek?
Miłosz Cirocki (24 maja 2013)

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także