Ocena: 7

Peter Evans

Zebulon

Okładka Peter Evans - Zebulon

[More Is More; 2013]

Historia jazzu to niekończące się przepychanki między awangardzistami a miłośnikami tradycji. Jasne, że można tak powiedzieć o każdym żywym gatunku muzycznym - zwłaszcza żywym. Ja jednak mówię to ze względu na krążące gdzieniegdzie opinie, jakoby jazz aktualnie był gatunkiem „wymarłym”, zacementowanym Milesami Davisami i Johnam Coltrane'ami na amen - mam tu na myśli jazz w klasycznym rozumieniu (dlatego zostawmy na razie Flying Lotusa na marginesie). Trudno zgodzić się z powierzchownym argumentum ad cementum, tak samo jak trudno zgodzić się na prostą polaryzację czerń-biel w momencie, gdy rozróżniania się „50 odcieni szarości”. I na taką postać, która wskazuje wszystkie szarostki, wyrasta w ostatnich latach trębacz Peter Evans - „awangardzista” i „miłośnik tradycji” w jednym ciele.

Weźmy album „Ghosts” z 2011 roku (o którym zresztą pisaliśmy swego czasu), czyli przykład innowacji. W trakcie sesji kwintetu jeden z członków zespołu, Sam Pluta, rejestruje na bieżąco free-jazzowe impro kwartetu, po czym dekonstruuje, dodaje echa, pogłosy, dubluje instrumenty, dzięki czemu słyszymy właśnie kwartet, z piątym elementem: żywą elektroniką, która wiąże upływający czas w kokardki i pętelki.

„Zebulon” to zupełnie inna historia. Nie ma tu ukrytego haka ani kilkuwarstwowej ironii. Trio Evansa (John Hébert - kontrabas, Kassa Overall - perkusja) gra tradycyjny jazz. Album stanowi nagranie zeszłorocznej sesji w nieistniejącym już klubie Zebulon. Wszystkich nastawionych na avant zaskoczą kolejno: śliczne melodie, synkopa, spacerujący jak-gdyby-nigdy-nic kontrabas, czytelna progresja akordów, radość z gry. A jednak mamy do czynienia z albumem intensywnym, który zabiera w podróż. W grze Evansa słychać dynamikę Freddiego Hubbarda, a czasem nawet beztroskę Cheta Bakera, ale to istotne, że ponad wszystkim unosi się nowoczesna syntaktyka, która pozwala trębaczowi (pozostałym muzykom również) uniknąć pułapek maniery i zapożyczeń. Dochodzę do sedna: „Zebulon” unika skrajów, to wspomniany wyżej „stan pośredni”, odcień szarości - nie jest ani postmodernistycznym błaznem, ani konserwatywnym nudziarzem. Jak gdyby wszystkie przepychanki w historii jazzu traciły znaczenie.

Michał Pudło (30 kwietnia 2013)

Oceny

Michał Pudło: 7/10
Rafał Krause: 7/10
Wojciech Michalski: 7/10
Średnia z 3 ocen: 7/10

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 
Gość: Michał Pudło
[16 maja 2013]
dziękujemy!
Gość: bolgeras
[15 maja 2013]
Rzadko Was teraz czytam, to dlatego. Wywiad obczaiłem, dobra robota
Gość: Michał Pudło nzlg
[7 maja 2013]
Trochę mnie dziwi, że się dziwisz, bo robiliśmy wywiad z Mikrokolektywem w połowie marca :). Z drugiej strony Delmark najwyraźniej sknocił promocję albumu; przeszedł kompletnie bez echa.
("Absent Minded" > "Revisit").
Gość: bolgeras
[7 maja 2013]
To jest nowy Mikrokolektyw? Wow, dawno jazzu nie sluchalem :)
Gość: Michał Pudło nzlg
[6 maja 2013]
Ach, bym zapomniał - świetny materiał to również Yatha Bhuta Jazz Combo - s/t, czyli francuski jazz delikatnie wpadający w klimaty a'la Sun Ra lub Hancock circa "Mwandishi". Dużo ciepłych słów słyszałem również o nowym live albumie Jaga Jazzist, który ukazuje się w maju nakładem Ninja Tune, ale jeszcze nie słuchałem.
Gość: Michał Pudło nzlg
[6 maja 2013]
Będą się pojawiały. Z błyskawicznych polecanek: "Skull Sessions" Oktetu Roba Mazurka, nowy materiał Roscoe Mitchella i "Absent Minded" Mikrokolektywu z pewnością warte wysłuchania. Pozdrawiam.
Gość: bolgeras
[5 maja 2013]
Skoro jazz żyje, to chętnie poczytam u was recenzje płyt innych niż Iyera, Evansa, Portico Quartet, Halvorson czy Maseckiego. Albo przynajmniej rekomendacje

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także