Charles Bradley
Victim Of Love
[Daptone; 2 kwietnia 2013]
Charles Bradley na autorską studyjną płytę czekał długo: pierwszą („No Time For Dreaming”) wydał w 2011 roku, w wieku 63 lat. Wcześniej parał się rozmaitymi pracami, kompletnie nie związanymi z muzyką, od czasu do czasu występował jedynie jako „impersonator” Jamesa Browna. Jak podają biografie, to właśnie młodzieńcze uwielbienie dla funkującej sex-maszyny uczyniło z Bradleya aktywnego muzyka i wokalistę. Charles śpiewa z ekshibicjonizmem godnym Ojca funku, korzysta też z maniery i technik tegoż – szczególnie z sytuujących się na granicy bezdźwięku krzyków. Dlatego nie zdziwiłbym się, gdyby Bradley okazał się zaginionym bratankiem Browna. Ale też kuzynem wielkiego shoutera, Wilsona Picketta.
Album jest hymnem ku czci złotych lat funku i soulu - to zarazem jego największa zaleta i wada. Poza oczywistościami warto wyłowić hendrixowski groove circa „Band of Gypsys” („You Put A Flame On Me” i bas w 2:33). Gdyby „Confusion” podpisać nazwiskiem Jamesa Browna, nikt by się nie zorientował. Sielankowe struktury „Crying in the Chapel” prowadzą do blue-eyed soulowej estetyki. Willie Hutch znalazłby tu materiał na kilka soundtracków do filmów blaxploitation. I tak dalej, i tak dalej, a odwołania w większości można uznać za udane.
Dlatego też trudno wskazać na płycie słaby utwór. Wiele tu sprawnego muzykowania i udanych motywów, a charyzma Bradleya kruszy mury. Każda piosenka jest w zasadzie łamigłówką, wyzwaniem rzuconym naszej erudycji, a w przypadku niemożności rozwiązania - policzkiem dla tejże. Nie opuszcza wrażenie, że „Victim of Love” już gdzieś słyszeliśmy, niestety lub stety, ale mieszanina naleciałości to żaden postmodernistyczny bricolage. Charles Bradley sprawnie gra zdartymi kartami - wszystkim wychowanym na Brownie zakręci się łezka w oku.
Komentarze
[15 kwietnia 2013]