Ocena: 7

David Bowie

The Next Day

Okładka David Bowie - The Next Day

[ISO; 8 marca 2013]

David Bowie. Krok za awangardą, dwa kroki przed popkulturą. Uczepiony eksperymentatorów jak ten karzeł pleców Janusza Rudnickiego z opowiadania „Tu stacja Kędzierzyn-Koźle”: dyszący i zaciekły. Zawsze czujny na nowe, żarłocznie penetrujący obrzeża muzyki i każdej innej sztuki, po to, by połknąć je, przetrawić i wypluć z siebie w bardziej uniwersalnej formie, zdeszyfrowanej dla zbiorowej wrażliwości: raz w wersji trudniejszej i wymagającej uwagi, innym razem zupełnie przystępnej. I teraz nagle zjawia się z płytą „The Next Day” – 10 lat za samym sobą. Stary, zakurzony, zmurszały, choć niby z taryfą ulgową – przecież to David Bowie! Sytuacja pozornie niełatwa, lecz ten nicpoń jak zwykle wszystko przewidział – nie mógł sobie wybrać bardziej właściwego momentu na powrót.

Jakiś czas temu oglądałam film „The Perks of Being A Wallflower”, nastoletni dramacik o dojrzewaniu, zagubieniu i poczuciu inności, z Emmą Watson, Loganem Lermanem i Ezrą Millerem. Ot, opowieść w kampowej otoczce, umieszczona na początku lat 90., o anonimowych nadwrażliwych Majorach Tomach, Ziggych Stardustach, Ianach Curtisach i Morrisseyach: metaforycznie trawionych przez lęki młodości i dosłownie – przez chorobę psychiczną. Kluczową sceną w filmie jest nocna przejażdżka trójki bohaterów autem, gdy z głośników wydobywa się nieznana im piosenka, która szarpie wszystkie struny ich małoletniej wrażliwości, uderza dosadnym poczuciem piękna chwili i nieograniczonych perspektyw. Ten utwór to „Heroes” Davida Bowiego. Zmyślne i epickie, trzeba przyznać. Lecz nasuwa się pytanie: czy to możliwe, by na początku lat 90. grupa nastolatków obsesyjnie zafascynowana muzyką, nie znała tego kawałka? Na pierwszy rzut oka mało prawdopodobne, lecz właściwie kim był Bowie na początku lat 90.? Gościem od „Let’s Dance” (skądinąd świetnego, ale to przecież czasy przed internetową rehabilitacją popu), „Tonight” z Tiną Turner i błazeńskiego duetu z Jaggerem. Panem w pastelowych garniturach, który w starciu z Sonic Youth, The Smiths czy Cocteau Twins, wypadał zaiste mało atrakcyjnie. Czy radio puszczało w owym czasie „Heroes”? Szczerze wątpię.

Mniejsza z tym, niech sobie to i będzie filmową konfabulacją, bo przez cały seans nie opuszczało mnie wrażenie, że „The Perks…” to opowieść o „moim pokoleniu”, plus/minus 28 lat, w którym David Bowie odegrał niepoślednią rolę.

Lata 90. były wyraźnym schyłkiem Davida Bowiego – owszem nagrał wówczas jeden niezły krążek, „Outside”: mroczny, dekadencki, odświeżający formułę koncept-albumu, ale podczas całej dekady Bowie zdawał się więźniem własnej persony, tej powtarzanej do znudzenia formułki „człowiek kameleon”. Czego wątpliwym efektem był choćby album „Earthling” z 1997 roku, inkorporujący zdobycze ówczesnej muzyki tanecznej – drum’n’bass i jungle. Próba tyleż imponująca, co – zwłaszcza z dzisiejszej perspektywy - budząca dreszcz zażenowania: coś jak nasi rodzice tańczący do dubstepu. Następne lata były bardziej zachowawcze (z korzyścią), przyniosły mniej lub bardziej zajmujący rock’n’roll, i tyle. Po czym David Bowie zniknął.

David Bowie w ciągu ostatnich 10 lat miał jednak dwa powroty: ten dzisiejszy, czyli opatrzone sympatyczną histerią wydanie płyty „The Next Day”, oraz ten sprzed kilku lat – w okolicach 2005-2007 roku, w świadomości muzycznych fanów, którzy w dużej mierze odpowiadają za kształt współczesnego internetu i konsumpcji kultury. Może to tylko moja historia, a może kolektywne doświadczenie. Poznałam twórczość Bowiego jakoś pewnie koło 2005 roku – wcześniej był dla mnie raczej nazwiskiem, postacią gdzieś tam funkcjonującą , ale niekoniecznie w mojej orbicie. „Heroes”, którego nigdy wcześniej nie słyszałam, było dla mnie podobnym olśnieniem co dla bohaterów „The Perks of Being A Wallflower”. Chwilę później, wsiąkając w świat Pitchforków, blogosfery, forum I Love Music, okazało się, że podobną fascynację przeżywa równolegle kilkanaście tysięcy osób. Nie dało się czytać ówczesnych zainteresowań muzycznych: postpunku, synth-popu, krautrocka, glam rocka, bez znajomości tej postaci. Stanowił wykładnię wszystkiego, co było wtedy zajmujące. Bowie powracał w erudycyjnych esejach i książkach namiętnie pochłanianego Simona Reynoldsa, na pierwszych indie imprezach, w piosenkowych skeczach Flight of The Conchords i new rock revolutionowych potworkach w rodzaju Clap Your Hands Say Yeah ( „You look like David Bowie but you’ve nothing new to show me”). Swoisty zeitgeist. Po 15 latach dogorywania w muzycznym show biznesie Bowie powrócił do świadomości w swoich najdoskonalszych wcieleniach: androgynicznego Ziggy’ego Stardusta, quasi-nazistowskiego Thin White Duke’a i w końcu w tym najciekawszym, berlińskim – człowieka zimnej wojny i pożerającego połowę Europy socjalizmu, człowieka uwikłanego w technologię nowych czasów, społeczne lęki i prywatne demony. David Bowie, David Byrne z Talking Heads czy Morrissey byli prawdopodobnie najbardziej wpływowymi postaciami dla ludzi kształtujących blogosferę od połowy lat dwutysięcznych.

Mając takie zastępy nowych adeptów z orężem w postaci mobilnych gadżetów i nieograniczonego dostępu do wszelkich serwisów społecznościowych, David Bowie nie mógł utrafić lepszego momentu na powrót. Niespodziewana premiera singla „Where Are We Now?” w dniu 66. urodzin muzyka zawojowała internet. Ten elegijny utwór okraszony melancholijnym teledyskiem z berlińskimi slajdami stał się istnym viralem zalewającym fejsbukowe tablice; niczym rok temu Gotye. Nie bez przyczyny album „The Next Day” osadzony jest – począwszy od okładki, na zawartości skończywszy – w estetyce albumów z końca lat 70. i początku 80.: „Heroes”, „Lodger” i „Scary Monsters”. To właśnie one, obok „Low”, najsilniej zakorzeniły się w myśleniu współczesnego odbiorcy o potędze Bowiego.

Zwiastun płyty i stylistyka wydawnictwa mogły sugerować, że „The Next Day” będzie czymś w rodzaju tańca śmierci, autobiograficznym rozliczeniem, zdjęciem maski i pokazaniem prawdziwej twarzy. Bowie wydaje się jednak mniej realny niż inne gwiazdy rocka, jest wyobrażeniem i ten swój mit postanowił pielęgnować do samego końca. Nie jest to z drugiej strony klasyczny teatr gestów Bowiego i kolejny kostium skrojony pod zbiorową halucynację. To płyta szalenie autoreferencyjna, uszyta ze skrawków przeszłości, na której Bowie mówi o sobie więcej, niż by się mogło wydawać; by przywołać choćby liryczny tryptyk: oświadczenie „Here I am, not quite dying” z utworu tytułowego, wyznanie „And I tell myself, I don't know who I am” z „Heat” i część środkowa - tyrada z „Where Are We Now?”: „As long as there’s sun, as long as there’s rain, as long as there’s fire, as long as there’s me, as long as there’s you”. „The Next Day” świadomie eksponuje swoje szwy, ściegi, fastrygi – dokładnie wiemy, w którym momencie i w jaki sposób odsyła nas do znajomych dźwięków i konkretnych trików z jego repertuaru. Jest coś boleśnie chwytającego za serce w tym zabiegu powrotu do najbardziej płodnego i kreatywnego okresu twórczości, w tych wprost lub między wierszami obsesyjnie poruszanych wątkach: śmierci i nieśmiertelności, sławy, starości, apokaliptycznego widma.

Z tych umiarkowanie rzężących gitar i uwierających dysonansów, zadymionych saksofonów, art rocka zapożyczonego z „Heroes” i „Scary Monsters”, który dominuje na „The Next Day”, bije pewne udręczenie i bezsilność. Tak jakby Bowie spojrzał wstecz, zwiesił nos na kwintę, bo w dłoniach zostały mu zaledwie jakieś rudymenty jego dziwactwa i wielkości. Przez co jest jeszcze dziwniejszy i jeszcze większy, za to bardziej realny. I mimo że początkowo zżerał mnie sceptycyzm, mimo że chętnie wycięłabym kilka fragmentów, m.in. „Valentine’s Day” czy „The Boss of Me”, to płyta wciąż świetna, a grzechem byłoby stosować w jej przypadku jakąkolwiek taryfę ulgową. David Bowie powrócił z ręką do znakomitych refrenów i jeszcze lepszych mostków, z opowieścią o sobie i o świecie, choć jak zwykle zakamuflowaną w postaci pokrętnego haiku.

Marta Słomka (21 marca 2013)

Oceny

Michał Weicher: 8/10
Wojciech Michalski: 8/10
Jędrzej Szymanowski: 7/10
Kuba Ambrożewski: 7/10
Paweł Gajda: 7/10
Rafał Krause: 7/10
Michał Pudło: 6/10
Paweł Sajewicz: 6/10
Paweł Szygendowski: 6/10
Piotr Szwed: 6/10
Średnia z 10 ocen: 6,8/10

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 
Gość: Sebersik
[18 listopada 2014]
W każdym razie nie połowę Europy, ledwie 1/3, czy 1/4.
Gość: Sebersik
[18 listopada 2014]
To jest brześcińska/brzeska trylogia, bo tam był Mur Brześciński, granica komunistycznej Europy, Polska nie mogła trafić do złej strefy. Poza tym komunizm obejmował ledwie kilka krajów, dużą część po prostu wchłonęło ZSRR. Polska, jak i cała Europa Środkowa były poza strefą komunistyczną w kapitalistycznym i demokratycznym świecie, dlatego te gówniane dramaty nas nie dotyczą!
Gość: kidej
[26 marca 2013]
Z opoznionym zaplonem przypomnialem sobie, ze pitchforkowy ranking 70s to tylko jeden ze sposobow odkrywania przez mlodziez, ze 'Bowie jest cool'. Mozna bylo tez czytac stara Machine (przy premierze "...hours" byl wiekszy artykul), sluchac Kostrzewy i Stelmacha ("Without you I'm nothing" chocby), albo ogladac Lyncha (oczywiscie Twin Peaks, ale tez Zagubiona Autostrada, ktora Bowie otwiera i zamyka). Inna sprawa, ze to wszystko to raczej przelom 90s/00s niz ostatnia dekada.
Gość: pszemcio
[22 marca 2013]
No to chyba by musiał ktos starszy pisać, bo dla mnie lata 90 były soundtrackiem młodości, a raczej jestem starszy od Marty;)

Earthling uważam za godny uwagi tylko momentami
Gość: tvvojstary
[22 marca 2013]
Świetnie napisane.
W ramach polemiki: Earthling stanowi podobny update co Scary Monsters, już wtedy można by DB oskarżać o "tańczenie do dubstepu" młodszego pokolenia. Wydaje mi się, że za jakiś czas nastąpi rehabilitacja Earthlinga, kiedy zacznie pisać pokolenie dla którego lata 90te nie były soundtrackiem młodości.
Gość: sierzantpieprz
[22 marca 2013]
Jak zwykle czyta się z wypiekami na twarzy. Pani Marta ma niezwykły dar nadawania prozaicznym zdawać by się mogło sytuacjom, głębszego wymiaru. Gdyby tylko zechciała częściej sięgać po pióro, świat recepcji muzyki popularnej byłby piękniejszy ! Co do Davida, można by powiedzieć, że płyta jest bardzo mocno zapośredniczona przez jego wcześniejszą twórczości, stanowi swoiste podsumowanie tego wszystkiego co już było i zdecydowanie bardziej mnie to urzeka, niż jego mniej lub bardziej udane implementacje trendów współczesnych z ostatnich dwóch dekad. Bowie to styl, i w tym fasonie wygląda najlepiej.
Gość: lebek7
[21 marca 2013]
profesor Bowie pokazał młodzieży miejsce w szeregu - kapitalna płyta:)
Gość: kow
[21 marca 2013]
niekoniecznie "nie koniecznie" :)

spoko tekst, co do statusu Bowiego w ostatniej dekadzie, na wysokości Reality on był wciąż starszym panem, "wracającym" w niezłym stylu, w muzyce działo się tyle dobrego i złego, że tamta płyta przeszła jednak bez echa. do tegorocznej pompy nie ma startu. ale momentem w którym Thin White Duke ponownie znalazł się w ścisłym kanonie, na liście obowiązkowej człowieka kulturalnego, był chyba 70'sowy ranking Pitchforka, "Low" na 1 miejscu i chyba z 5 albumów w setce.

do tego kultura wizualna 00's zrobiła swoje - on był chyba jej najważniejszym punktem odniesienia ze świata muzyki.
Gość: pszemcio
[21 marca 2013]
według mnie Valentine’s Day” i „The Boss of Me” to dosyć mocne punkty płyty (The Boss of Me” w ogóle z tych najjaśniejszych). Świetna recenzja

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także