Finishing School
Destination Girl
[Telegraph; 23 września 2003]
Króciutko, bo i płyta jest króciutka. To pracowity rok dla Sashy Bell. Uwija się jak mrówka. Najpierw udany album z Essex Green, teraz solowy projekt Finishing School, a od kilku tygodni w sklepach nowy album Ladybug Transistor. Wszystkie te projekty łączy jedno. Retro muzyka. Żadnego podążania za nowinkami i modnymi brzmieniami. Do tego stary sprzęt i pietyzm w odtwarzaniu brzmień z lat 60-ych. Ale najważniejsza jest kreatywność. Mimo tego zapatrzenia w przeszłość i ogromnej ilości zespołów, które muzyka Essex Green czy Ladybug Transistor przypomina czasem aż zanadto - w ostatecznym rozrachunku liczy się, że są tutaj naprawdę dobre piosenki.
30 minut muzyki, 9 krótkich utworów. Archaiczne klawisze, flet, delikatny śpiew. Finishing School. Czyli chęć stworzenia przez Sashę Bell, flecistkę i wokalistkę w 100% własnego materiału. Bo muzycznie nie ma tutaj wielkiej różnicy między każdym z innych jej projektów. Znowuż najważniejsze są melodie. Chwytliwe - choć nie zawsze, zwiewne i leciutkie - czasami tak bardzo, że gdyby nie waga sprzętu, magnetofon uniósł by się jak piórko. Materiał nie jest zbytnio zróżnicowany - ten zestaw utworów po prostu płynie i wprowadza w dobry nastrój. Raz zachęca do lenistwa i nęci marzycielskim urokiem. Wymyślono kiedyś taki termin - dream pop - chyba wiem już o co chodzi. Czasem to prościutkie, akustyczne utwory - przypominające Fairport Convention, z czasów gdy śpiewała w nim Sandy Denny. A jeszcze kiedy indziej ta muzyka porywa pewnym, rytmicznym wsparciem. Ale wszystko to jest bardzo spójne i chyba dobrze, że tak właśnie jest bo ta płyta to naprawdę fajna rzecz do posłuchania. To nic genialnego. Po prostu radość tworzenia i muzykowania, zmaterializowana w srebrzystym dysku i znajdujących się na nim dźwiękach.
A skoro już przy porywaniu jesteśmy, to najlepiej udaje się to na samym początku - otwierający utwór Reno, który w sprawiedliwym świecie byłby na szczycie wszystkich alternatywnych list przebojów. Jeśli ktoś lubi listy przebojów oczywiście. Zaś najbardziej urzeka piosenka czwarta: New Sensation - z bardzo prostych pomysłów melodycznych i wzbudzających uśmiech politowania brzmień, udało się stworzyć świetną piosenkę, składającą się z kilku wymiennie powtarzanych wątków melodycznych. No i śpiew Sashy - pozornie bez emocji - sytuacja znana chociażby z Lali Puna, a jednak w kulminacyjnych momentach piosenek, wzbudza dreszcze. Pozorny emocjonalny chłód - który wcale takowym nie jest. Tembr głosu mógłby przypominać komuś Stevie Nicks z Fleetwood Mac gdyby sklonowano ją z Annie Haslam z Reneissance. Bajka po prostu. Bo to jest bajkowa muzyka, taka niedzisiejsza. Przydałaby się jakaś psychodeliczna okładka i nikt by nie poznał że to płyta z 2003 roku. Dziś się takich prawie nie nagrywa. Więc chyba dobrze, że istnieje sobie Essex Green i Ladybug Transistor. I dobrze, że Sasha Bell objawiła światu ten zestaw własnych nagrań. To naprawdę fajnie móc po skończonej szkole włączyć sobie taki album.
A poza tym jest już do odsłuchania nowy Ladybug Transistor. Może tej uroczej dziewczynie, a dla pedantycznych dociekliwców, gdyby okazało się, że Sasha Bell już dawno ściągała na maturze - kobiecie, uda się walnąć hat-tricka.