Grouper
The Man Who Died In His Boat
[Kranky; 4 lutego 2013]
Świat pędzi naprzód. Polski rząd po raz kolejny zalicza masywny blamaż, Arthur Schopenhauer udowadnia nam naszą egzystencjalną nędzę, a kryzys ponoć trwa w najlepsze. Liz Harris zdaje się nie przejmować upływem czasu, zmianami paradygmatów, a my, biedni, skonfundowani słuchacze, kompletnie nie możemy się połapać. Bo nowy Grouper nie jest nowym Grouperem! I o to wszystko się rozbija. „Człowiek, który umarł w swojej łodzi”, zrodził się w trakcie sesji do „Dragging a Dead Deer Up a Hill" w 2009 roku, i stanowi jak gdyby smutniejsze wcielenie folkowej natury Harris. Atmosfera na płycie bardziej przypomina efekty ubiegłorocznej współpracy z Tiny Vipers pod szyldem Mirroring, niż ustrukturyzowane piosenki z „Dragging...”. W dyskografii Grouper nie zachodzi też wolta stylistyczna, jedynie kontrastująca niespodzianka w postaci utworu „Vanishing Point” (gdzie zamiast solidnej pracy gitary mamy opętany echem fortepian) poszerza repertuar o nowe sztuczki.
Twórczość Grouper uwodzi mnie absolutnie za każdym razem i choćbym nawet skłaniał się ku malkontenctwu, co robię, z powodu dyskomfortu związanego z wydawaniem staroci, „The Man...” posiada w sobie to widmowe, uwodzicielskie wezwanie, na które trudno nie odpowiedzieć. Mogę się maskować, kryć w zakamarkach, ale prędzej czy później wyruszę śladem zostawionym przez Harris pośród mgły. Ha, i jak to lirycznie brzmi. No cóż, ostatecznie ten stary-nowy album dopełnia kanon avant-folkowych płyt Grouper, dlatego góry w 2013 roku nie przenosi, i chyba pozostanie w pamięci głównie jako kompan „Martwego jelenia” .