Nathalie & The Loners
On Being Sane (In Insane Places)
[Antena Krzyku / Open Sources; 12 listopada 2012]
Wynudziłem się nowym albumem Bat for Lashes. Album Natalii Fiedorczuk pochodzi niby z tej samej szufladki, ale dużo lepiej dawkuje wrażenia. To płyta krótka (trochę ponad pół godziny) i zwarta. Tak jak lubię. Biorąc pod uwagę jej z góry założony jednostajny charakter kontrolowanego nudziarstwa, jest to atut tym większy. Żaden diss, albowiem „On Being Sane (In Insane Places)” to smęty szlachetne.
Początek płyty może się pod tym względem wydawać złudny. Świetne, znane już przed premierą „Sines” łączy groove wyjęty żywcem z „Cue Fanfare” Prefab Sprout oraz melodykę wskrzeszającą pamiętną falę kobiecego rocka z lat dziewięćdziesiątych. Nawet barwa głosu Natalii zbliża się tu do Anity Lipnickiej. Potem, poza kolejnym numerem, perkusja już się właściwie na płycie nie pojawia, rytm punktują gdzieniegdzie co najwyżej delikatne przeszkadzajki. Można powiedzieć, że po tym energicznym otwarciu album stopniowo poszerza jakby zasięg aranżacyjnej elipsy, z każdym kolejnym indeksem coraz drastyczniej się wyciszając. Reszta „On Being Sane…” bliższa jest zatem wcześniejszej odsłonie Nathalie & The Loners. Projekt raczej pieczętuje tym samym swoją estetykę zaprezentowaną trzy lata temu na „Go Dare”. Pod względem realizacyjnym kameralne kompozycje Fiedorczuk zostały tu jednak ugryzione od innej strony. Produkcyjnie artystki nie wspiera już Piotr Maciejewski, a stary dobry znajomy, Maciek Cieślak. Zamiast charakterystycznych shoegazujących mgiełek i teł tego pierwszego postawiono więc na sztafaż bardziej oszczędny i – by tak rzec – organiczny. Aranżacje w dużej mierze opierają się na gitarze i przeciągłych nutach wygrywanych przez wiolonczelę Karoliny Rec. Paleta środków niewielka, ale sprzyja to, a nawet potęguje elegancję autorskich piosenek Natalii. To już songwriterka pełną gębą (na co wskazuje okładka?), z pewną gamą ulubionych, a co za tym idzie – rozpoznawalnych patentów, jak choćby te – nomen omen – sinusoidalne pointy wersów. Oczywiście idzie to w parze ze świetnym głosem wokalistki. Tkwi w nim co prawda siła wszystkich zespołów, jakie głosowo wspomaga, ale to przede wszystkim tutaj, w całkowicie autorskim projekcie, pozwala sobie na dowolność środków wyrazu. Tak stricte wykonawczych, jak i – wróćmy –kompozytorskich, co należy poczytywać za nie lada osiągnięcie w ramach tego, ograniczającego jednak, gatunku, jaki sobie w Nathalie & The Loners obrała. Dlatego z alternatywnej diwy (wspomniane „Sines”) potrafi przemienić się w nawiedzoną folkową szamankę w typie Lindy Perhacs (czy chronologicznie bliższej Julii Holter) w „Cats on Fury”, następnie urzec delikatną „Darią” (zauważyliście, że gdy w mediach określa się jakąś piosenkę bitelsowską, zawsze chodzi w gruncie rzeczy o pierwiastek mccartneyowski?) i zostawić z psychodelicznym w barrettowskim duchu „Emily (at dawn)”.
Jasne, jest smutno i bywa nudno, ale czy nie o to chodziło? Powiedziałby ktoś, że szlachetnej nudy nigdy za wiele, ale, jak udowodniła ostatnio Natasha Khan, nie byłaby to prawda. Pół godziny to jednak idealna długość, stąd album Natalii trafia na tym gruncie w dziesiątkę (czyli mocną szóstkę).
Komentarze
[20 grudnia 2012]
[27 listopada 2012]
[27 listopada 2012]
[26 listopada 2012]
[23 listopada 2012]