Ocena: 6

Emeralds

Just to Feel Anything

Okładka Emeralds - Just to Feel Anything

[Editions MEGO; 5 listopada 2012]

Szukajcie, a znajdziecie – zachęca jedna z najlepiej sprzedających się aktualnie książek. Natchnieni tą sentencją Emeraldsi z Cleveland udowadniają swoją dyskografią, że nie tylko ogarniają literackie bestsellery, ale też potrafią wprowadzać znalezione w nich przesłania w życie. Na swoim piątym albumie ponownie skreślają nuty zapisane na potrzeby poprzednich nagrań i redefiniują swój styl, obierając nową trajektorię.

Filolodzy przyklasnęliby na znak aprobaty wobec tych nieustępliwych poszukiwań własnego języka. Wszak chodzi głównie o koncepcję sposobu wypowiedzi, bo gatunkowo trio porusza się zazwyczaj po tych samych obszarach. Czy to niszowe początki budowane na drone’ach w heckerowskim guście, czy najsłynniejsza i najbardziej przystępna retro-zabawa z Korgiem na „Does it Look Like I’m Here?”, w efekcie grupa zawsze oferowała nam nieco podniosłą, oniryczną elektronikę, bogatą w cytaty z klasyków danego grania. I pomimo tego, że najnowsze dzieło Amerykanów jest pochodną ich poprzedniej płyty, to pojawiająca się na niej po raz kolejny aura senności znowu została ujęta w inny sposób i dryfuje tym razem w kierunku snu mandarynkowego (czyt.: Tangerine Dream).

Wszystko przez pójście w prog i wzbogacenie kompozycji o krautrockową motorykę, specyficzne pochody klawiszy i pojawiające się gdzieniegdzie riffy gitarowe (niektóre utwory brzmią jak wyjęte z virginowskiego okresu zespołu Edgara Froese). Zresztą, podobnie jak u przytoczonej berlińskiej legendy, new age’owy wydźwięk (zbieżny z „Does it Look Like I’m Here”) na „Just to Feel Anything” przybiera iście soundtrackową formę (głębokie, wyciszone kompozycje przeplatane z płynącym rytmem). Najnowszy produkt Emeralds spokojnie mógłby posłużyć jako ścieżka dźwiękowa do gry o tematyce astralnej na Commodore lub któregoś z filmów sci-fi powstałych trzy, cztery dekady temu. Stąd też próżno szukać na tej płycie rozwiązań znanych z nowej elektroniki. Brzmienia są nader przewidywalne, wyjęte żywcem z przeszłej epoki – żadnej kociej muzyki, tylko świadome trącenie myszką. Jest w tym sentymencie jakaś metoda, albowiem to co wyróżnia ten album na tle innych dzieł retrospektywnych, to właśnie fakt, że dźwięki nie są brane w żaden cudzysłów, wszystko od początku do końca zostało odegrane zgodnie z zeitgeistem epoki popularyzacji elektroniki (w tym momencie wchodzi tytułowe „Just To Feel Anything” a’la Kraftwerk, z wintydżową mgiełką, i czujemy się tak, jakby sekwencery znowu rewolucjonizowały metody grywania koncertów).

„The Loser Keeps America Clean” – tak brzmi tytuł piątego utworu z płyty – równie dobrze mógłby stanowić jeden z tracków „Tago Mago” (niepokojące pogłosy przebijające się przez nieokreślone fale dźwięków). Tak jakby amerykańskie trio zaniechało pogoni za innowacją i postawiło się w roli przegranych, którzy paradoksalnie mają utrzymać muzyczny świat w ryzach poprzez odwołania do klasyki i przywiązanie do tradycyjnych wartości. Jednak jakoś sam nie wierzę w to ostatnie zdanie. A wy?

Rafał Krause (5 listopada 2012)

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także