Miguel
Kaleidoscope Dream
[RCA; 02 października 2012]
Miguel walczył o komercyjny sukces i godziwe rozpoznanie na scenie R'n'B i wydaje się, że „Kaleidoscope Dream” da mu i jedno, i drugie. Podczas kiedy uznani gracze ślizgają się po sinusoidzie jakości między zabójczymi objęciami Guetty a klasyką gatunku (808 + ładne syntezatory), Miguel wkracza z charakterystycznym stylem i dusznym brzmieniem, które sprawia, że instrumentacja traci selektywność, zostawiając nas z głosem głównego bohatera na pierwszym planie.
„Kaleidoscope Dream” jest doskonałym przykładem na to, co się może stać, kiedy artysta ma niemal pełną kontrolę nad swoim materiałem. Miguel jest producentem i współproducentem niemal wszystkich numerów na płycie, co dało mu pole do popisu, szczególnie jeśli chodzi o dość ciekawe aranżacje. Owszem, są tutaj struktury zwrotka-refren, ale zdarzają się niespodzianki, wariacje w obrębie zwrotek (ocierające się o wokalne improwizacje), a nawet drobne bonusy (jak np. końcówka „Don't Look Back”). Produkcyjnie płyta jest bez zarzutu, łapiąc za ucho syntezatorami najwyższej klasy, dusznym, ciężkim i lekko błotnistym basem, i znakiem rozpoznawczym Miguela – gitarą, która tu i ówdzie dodaje smaku. Pomimo wielu elementów, wokalista i wspomagający go producenci (m.in. Salaam Remi, który wykonał wybitną robotę w kilku kawałkach) nie idą w stronę stadionu, co stało się zmorą choćby Ushera. Nawet najbardziej rozbuchane fragmenty, z potężnymi syntezatorowymi partiami, są odbijane wyciszeniem i umiarem, jak np. w „Don't Look Back”. Daje to dużo lepszy efekt niż eskalacja prymitywnej epickości brzmienia i aranżacji, trawiąca współczesny pop. W kwestii perkusji też jest ciekawie – są samplowane breaki (które wbrew pozorom nie wprowadzają dźwiękowej nudy, co na poziomie 2012 roku jest już normą), jest i Roland 808, dodający hip-hopowego posmaku (mój ulubiony numer na płycie, „How Many Drinks”, aż prosi się o remiks z raperami), wreszcie – są dziwne, pozornie nieporadne rytmy, jak np. w „Use Me” i „Do You”. Ta pozorna nieporadność rytmu, kontrowersja miksu (bardzo ciasnego i dusznego) i zabawa aranżem służą wyłącznie jednemu – główną rolę gra tu Miguel i jego głos, nie produkcja.
Nie jest to najmocniejszy głos R'n'B, ale bardzo ciekawy, radzący sobie z trudniejszymi partiami i wreszcie – głos, za którym stoi osobowość. Na wulgarność i dosłowność Miguel proponuje staroświecki romantyzm z kiepskich filmów o miłości i starych, prostych piosenek o uczuciach, intymność i pewnego rodzaju nieśmiałość. OK, jest tu utwór „Pussy is Mine”, ale to przewrotny żart, ballada na głos i gitarę. Miguel nie jest najlepszym tekściarzem (para lights on - turn me on...), ale słuchając go, nie bolą mnie zęby, co zdarza mi się przy wszystkich tuzach R'n'B poza Frankiem Oceanem. Nie ma prostackiego nygasowania, nie ma uprzedmiotowienia kobiet, jest za to amant z gitarą, pytający Do you like love? Me too, because that's what we gonna do. Proste, może bardzo czizi, ale chwytające za serce. Dla porównania tekst ze swoją drogą świetnego single’a Ushera, „Lemme See”: She say she want take her skirt off / be my guest! / I decided to take my shirt off / and show my chest. Miguel nie pokazuje klaty, woli pokazać songwriting.
„Kaleidoscope Dream” ma w zanadrzu trochę przebojów, część z nich znamy już z trzech EP’ek poprzedzających album. Oczywiście singlowi faworyci („Adorn” i „Do You”) trzymają się mocno, ale warto posłuchać rozdzierającego refrenu „Don't Look Back” i groove’ującego „How Many Drinks” (swoją drogą dużo lepsze podejście do tematu drinków i brania dziewczyn do domu niż w T-Painowskim „Buy U a Drank”).
W kontekście drugiego albumu Miguela trudno nie wspomnieć o The-Dreamie, który jest patronem udziwnionych aranżacji i ekspertem od syntezatorów. Rzecz jasna nie ma mowy o jego poziomie, ale Miguel przejmuje pałeczkę silnie songwriterskiego R'n'B, dorzucając szczyptę polotu amanta z gitarą. Do you like love? Jasne, panie Miguel, zawsze.
Komentarze
[22 października 2012]