Muchy
chcecicospowiedziec
[Universal Music Polska; 18 września 2012]
Trochę jest tak, że każda recenzja płyty tego zespołu na portalu – by tak rzec – zaangażowanym w dyskurs, zawiera informację o stosunku autora do grupy w porządku diachronicznym. Od tego też zacznę, tym bardziej że w gruncie rzeczy to ja świeżak w tych sferach jestem. Jak już się wytłumaczyłem z wytłumaczenia, oto ono…
Ja tam byłem i też to przeżywałem. Pamiętam jak się to wszystko zaczęło. Pierwsze Offensywy w liceum, kiksy na tych sesjach, dziejowy „Zapach wrzątku/Mężczyźni” z Afro, potem studia W POZNANIU i obserwacja rosnącego szału na „Terroromans” (a pewnie i uczestnictwo w tymże): jak refren „Fototapety” śmierdział jakimś Hurtem, a później się przegryzł, jak się zakochiwało w tramwajach i na mieście, jak szukało się po klubach pierwszego PULPu z Wiraszką na okładce, albo to, jak przepełniony nastkami był Eskulap w stosunku do przedpremierowego gigu jeszcze pół roku wcześniej. Minęły dwa lata, każdy dojrzewał w swoim tempie: mama, tata, pies, komputer i ja, i znajomi, i zespół. Toteż „Notoryczni” zmienili wiele. Ostatecznie znowu stanąłem jednak za nimi, rozczulany pogłębiającym się kabotynizmem lidera: recytacją na Demarczyk w „Rekwizytach” (heh, no tak mi się od zawsze jakoś kojarzy) czy ryzykownymi panczami pełnymi hub i tombaku. Ambiwalencji obrazkowi dodawały pewne odczuwalne autozawstydzenie kawałkiem brzmiącym jak Rotary oraz zagadkowe próby tłumaczenia rzekomej kaszany wolą wytwórni na koncercie naśladującym „VH1: Storytellers”. Kumple się od Much odwrócili, podczas gdy ja (nie bez cienia usprawiedliwiającej ironii na pysku) doznawałem np. zaginionego hymnicznego refrenu Lady Pank i Kombi-klawiszy z „93”. Żyłem jak chciałem.
Dalej seria niefortunnych zdarzeń i kuriozalnych wyborów, po których, jeśli są jeszcze czyimiś darlings, to pewnie jedynie „Głosu Wielkopolskiego”. My też stopniowo coraz bardziej się od siebie oddalaliśmy. Długo więc po tym jak przestałem czekać, w końcu „chcecicospowiedziec” jest. Mówią na mieście, że brzmienie brudniejsze i piosenki prostsze. Rock’n’rollowy pazur i bezkompromisowy kopniak w nagą mosznę. Już nie „Miasto doznań”, tylko prosto z mostu: „Poznań” (indeks piąty).
Faktycznie, takim symbolem nowego wcielenia Much wydaje się kolejne po „Kołobrzeg-Świnoujście” wykopalisko z historycznego dema: „Nie mów”, nagrane na nowo, bez tego punkowego ale jakże melodyjnego chórku w refrenie. Jednak czy to wraz z odejściem Maciejewskiego (jak się dziś okazuje w wywiadach, bardziej dramatycznym niż się wówczas wydawało) faktycznie zniknął z Much również songwriting? Przesadą byłoby tak rzecz ujmować, tym bardziej że za wyjątkowością grupy nigdy nie stały przecież spektakularne kompozycje. No bo spójrzmy wstecz raz jeszcze. W takim sztandarowym, powszechnie lubianym „Najważniejszym dniu” nie dzieje się w gruncie rzeczy od strony KWITÓW prawie nic. Wokal zaledwie skanduje, a numer niesie (okej, zajebisty) klawiszowy motyw i seria pustych z premedytacją haseł. Tkwił w nich raczej jakiś nienazwany pierwiastek przebojowości, to wszystko do kupy wzięte miało swoją siłę. Oto jedna z tych zagadkowych sytuacji, gdy zespół na papierze nie ma hooków, lecz gdy przychodzi co do czego, te się w magiczny sposób pojawiają. No i w sumie, mimo całej tej detrakcji soundu, oni ciągle je mają. Mniej nośne, ale jakieś tam są. Inne podejście do produkcji oraz tak istotna – wydawałoby się – zmiana na pozycji gitarzysty prowadzącego nie były w stanie zamaskować dobrze znanych patentów (vide prechorusy z powolnym arpeggio i przejściem na ride). To, że kapela wypracowała sobie takie już firmowe tricki i utrzymuje je przy życiu wypada oczywiście pochwalić. Gorzej że takie rzeczy z czasem ulegają przeterminowaniu, co może niebezpiecznie zbliżać ją do autoparodii. Postać Michała Wiraszki na tej granicy balansuje właściwie od dawna (również w roli tekściarza), a czas zdaje się popychać go coraz to bardziej w tę mniej pożądaną stronę. Wierność utartym rozwiązaniom pokazuje, jak dominujący jest wciąż jego udział w powstawaniu materiału. Dużo słychać w wywiadach o niezwykłej sprawności rzemieślniczej Damiana Pielki, ale nie słyszałem bodaj jeszcze słowa o jego wkładzie kompozycyjnym.
Jeszcze coś o produkcji. Ona jest wbrew pozorom bardziej dopieszczona niż wcześniej (te pośpiesznie nagrane smyki na „Terro”? – kaman), ale irytuje wąski czasem zasób sztuczek. Głos przez słuchawkę i dyktafonowe bębny mogą być fajnymi akcentami, natomiast na moje ucho Marcin Bors okazał się tu z nimi aż nazbyt rozrzutny. Niech będzie, że potęguje to dosadny charakter albumu, a taka była najwyraźniej wizja. Mnie nie przekonuje, ale co tu kryć: pewnie i na mnie przyszła w końcu pora. Choć też się zatem starzeję, to chyba w innym niż zespół kierunku.
Komentarze
[10 października 2012]
[9 października 2012]
[9 października 2012]
[9 października 2012]
[8 października 2012]