Swans
The Seer
[Young God; 28 sierpnia 2012]
Jednym z kamieni milowych krytyki muzycznej XXI wieku było wprowadzenie przez portal AllMusic list nastrojów, kategoryzujących w skrajnie oszczędny sposób każdą opisywaną tam płytę. Wieloznaczność i intuicyjność wypisanych po przecinku określeń to frapująco radykalne przełożenie impresjonistycznego i subiektywnego odczytywania muzyki na język Twittera. Radosna wyliczanka, która częstokroć wygrywa z właściwą recenzją.
Wśród ponad dwudziestu przymiotników opisujących najnowszy album Swans, „The Seer”, pojawia się określenie swaggering. „Pysznienie się” to zaskakująca łatka dla muzyki, ale jeśli przyjrzeć się medialnej otoczce wokół tego dwugodzinnego opus magnum oraz, wreszcie, zawartości, nie wydaje się to bezpodstawne. Cytowane wszędzie słowa lidera grupy Michaela Giry, iż jest to muzyka podsumowująca trzydzieści lat istnienia Swans, to punkt otwarcia definiujący całą płytę. Do tego dochodzi wyjątkowo transparentny, nawet w czasach permanentnej relacji na żywo, proces twórczy. Zręby albumu zostały przygotowane przez Girę na gitarze akustycznej, lecz już kolejne wersje opracowywane podczas występów na żywo oraz koncertowa płyta „We Rose From Your Bed With The Sun In Our Head” (z której wpływy ze sprzedaży pozwoliły na wydanie „The Seer”) pozwoliły fanom śledzić na bieżąco tworzenie tego dwupłytowego dzieła absolutnego. I to właśnie podkreślona w większości struktur albumu totalność stanowi o wielkości, a zarazem słabości trzynastej płyty w dorobku Swans.
Po reaktywacji zespołu dwa lata temu wiele osób zadało sobie pytanie: co w międzyczasie działo się w życiu członków zespołu, a zwłaszcza jego założyciela Giry? Jego doświadczenia zebrane w neofolkowym Angels Of Light oraz trwająca od samego początku istnienia Swans mizantropia połączona z fascynacją religijnością przebijają się przez każdy dźwięk najnowszej płyty. Zresztą sam proces pisania piosenek na gitarę uprawomocnia fakt, że wszystkie numery to, nawet pomimo półgodzinnej długości, piosenki. W każdym riffie, poza improwizowanym i najbardziej noise'owym na płycie „93 Ave. B Blues”, czuć ducha rodowitego amerykańskiego folku. Dzięki temu szkieletowi nadrzędna idea albumu nie wpada w błahą pretensjonalność. Szanse uniknięcia fanfaronady byłyby nikłe, gdyż „The Seer” porusza niesamowicie istotne wątki we współczesnej muzyce. Niewątpliwie najczytelniejsza jest repetycja, która, choć maglowana obecnie przez wszystkie możliwe przypadki (od popularności muzyki technoidalnej po Animal Collective), w takich utworach jak tytułowy „The Seer” czy „Avatar” może wydać się przesadą. Swans broni się przed tym zarzutem przede wszystkim przejmującą kolektywnością gry. Krąży wiele plotek o despotycznym charakterze Giry i jego przeciętnie demokratycznym podejściu do współczłonków zespołu (co zresztą dało się zauważyć na tegorocznym koncercie grupy w Katowicach). Twarde przywództwo nie przeszkadza w osiągnięciu niesamowitej synergii, która łącząc się z mantrycznymi tendencjami tworzy rytualną aurę. Złośliwi powiedzieliby, że Jarboe, była wokalistka Swans, może pozazdrościć atmosfery transu, którą sama eksploruje na swoich nagraniach. Przeszkadza w tym jednak fakt, że sama brała udział w nagraniu płyty. Pierwsze odsłuchy „The Seer” potrafią zbić z tropu nawet najzagorzalszych fanów muzyki rytualnej. Powtarzane w nieskończoność motywy wydają się treścią samą w sobie, swoistym wyniesieniem misteryjnej repetycji przed estetykę. Kolejne podejścia pokazują, że fizycznie odczuwalne, organiczne wyciśnięcie esencji z każdego dźwięku to kierunek, w którym współcześni muzycy mogą upatrywać szansy na ucieczkę od komercyjnego ścieku. Dodatkowo okazuje się, że te zwaliste muzyczne imadło jest przetykane mnóstwem pięknych miniatur, jak w otwierającym „Lunacy”, gdzie prosta organowa melodia w tle świetnie uzupełnia chór Alana i Mimi z Low oraz Giry. Subtelne zmiany i aranżacje to kontrapunkt, który czyni epickość tego muzycznego molocha o wiele bardziej akceptowalną.
Jednak to nie o akceptację odbiorców chodziło Girze i spółce. Kolejnym z elementów totalnego charakteru tej produkcji jest bezkompromisowość względem słuchacza. Bez zaangażowania, poświęcenia czasu i destrukcyjnego dla odbioru muzyki multitaskingu „The Seer” stanie się mdłym kolażem post-rocka z domeny Constellation Records, folku i industrialnych ciągot. Transgresja nigdy nie była zabawą, więc Gira ma prawo „pysznić się”. Mimo to w monolicie dźwięków miejscami trzeba mocno trzymać się idei „The Seer” jako organicznej całości. Przyjąć jako najistotniejsze namacalność muzyki, gdyż część piosenek, ze świetnym rytmicznie „Avatar” na czele, to niemalże definicja tak zwanego crescendo rocka. Zresztą to jeden z podstawowych zarzutów, które można postawić temu wydawnictwu. Czasowe rozpasanie utworów i repetycja, połączona z niewesołą atmosferą, sprzyja sztampie głośno-głośniej-najgłośniej. Na szczęście wszelkiego rodzaju drony produkowane przez blachy, gitary hawajskie, wiolonczele i inne cuda są płaszczem, który pokrywa kipiącą masę mikropomysłów muzycznych, które w całości zlewają się w oszałamiającą masę. Wielka w tym zasługa kolejnego z absolutnych pomysłów zespołu czyli zaproszenia całego zastępu gości. Pojawiają się nie byle jakie nazwiska. Poza wspomnianymi wcześniej Jarboe i częścią Low śliczną balladę śpiewa Karren O z Yeah Yeah Yeahs. Pojawiają się ludzie z zaprzyjaźnionym z Girą Akron/Family, Big Blood czy Eszter Balint, czyli znajoma jeszcze z czasów no wave i wielu innych. Mistrzem drugiego planu okazał się Ben Frost z dźwiękami ognia (akustycznymi i syntetycznymi) w wyjątkowo bliskim Godspeed You! Black Emperor „Piece Of The Sky”. To nasycenie nazwiskami przynosi i mnóstwo istotnych miniatur i możliwość odkrycia, że gitarzysta Mercury Rev gra na mandolinie i klarnecie.
Swans stawia swoim dziełem jeszcze jedno istotne pytanie dla muzyki. Mianowicie kto był na koncercie zespołu lub zapoznawał się ze wcześniejszymi dokonaniami, zdaje sobie sprawę z fascynacji Giry i spółki hałasem. „The Seer” nie jest żadnym odstępstwem i słuchanie finalnego „Apostate” cicho nie jest niedocenieniem siły transowych perkusjonaliów i epickiego napięcia. To cios w samą istotę tej płyty, przygotowanej w celu wbicia się w słuchacza i wywiercenia mu estetycznej dziury wielkości Luizjany w ciele. Muzycy zdecydowanie są zafascynowani akustycznymi instrumentami, mimo to nie pozwalają na rozmycie brzmienia w żadnej sekundzie dwugodzinnego albumu. Prymitywizm wczesnych nagrań po prostu zwielokrotnił się w głębokości faktur brzmienia Swans. Najlepszym potwierdzeniem niezwykłości całego, całościowego konceptu „The Seer” jest poczucie, że słuchamy szalonego występu kolektywu. Z miejsca powstaje dzieło, które niełatwo podda się upływowi czasu, gdyż samo wplata go w swoją strategię artystyczną. Szalone dzieło, które podważa współczesne, fragmentaryczne metody odbioru muzyki. Co więcej, „The Seer” to album nagrany przez zespół mający ponad trzydzieści lat, a nie ma w nim ani krztyny oplatającej dziś wszystko retromanii i nostalgii. Michael Gira ma prawo się chwalić.
Komentarze
[2 lutego 2013]
[2 lutego 2013]
[25 września 2012]
[25 września 2012]
Jedna tylko uwaga - z Mercury Rev gosciem na plycie jest Grasshopper, czyli gitarzysta, nie wokalista.