The xx
Coexist
[Young Turks; 5 września 2012]
The xx jak na standardy świata internetu 2.0 kazali na siebie i nową płytę czekać bardzo długo – trzy lata. Czasy są smutne dla wszelkiej maści grajków: wczorajsi luminarze dziś sami zdążyli zapomnieć, że był dzień, w którym rozdawali karty, a blogosfera niezdrowo ekscytowała się przy nich w swoich zatęchłych norkach z widokiem na plac Zbawiciela, Kreuzberg, Williamsburg czy zachodni Londyn. Dziś mem żyje dłużej niż jakikolwiek singiel. Co oczywiście lubimy i chwalimy, bo jesteśmy nowocześni i jemy tofu, ale nocami chlipiemy w poduszkę, tęskniąc za Michaelem Jacksonem, Madonną i Axlem Rose’em wiszącymi na ścianie z logo „Popcornu” czy innego „Bravo”. Oglądamy „Portlandię” i nucąc „Dream of the 90’s”, wiemy, że to o nas, że jesteśmy jednocześnie ostrokołowcami, parą, która straciła pracę, bo nie mogła się oderwać od serialu „Battlestar Galactica”, fanami zespołu z kotem i lesbami w sandałach z feministycznej księgarni uczącymi się na pamięć wyimków z Judith Butler, bo przecież nie sposób tego zrozumieć. Kompulsywna konsumpcja kultury to oczywiście efekt naszego skrywanego konserwatyzmu, potrzeby constans i bezpieczeństwa, bo jeśli jest jakaś wielkość stała w dzisiejszym świecie, to jest to fakt, że jutro na pewno pojawi się coś nowego. Co musimy poznać. I oczywiście MY oznacza nowe JA, ponieważ uwielbiamy projektować swoje odczucia na innych. Z jakiego powodu? Rzecz jasna tęsknimy za przeżyciem pokoleniowym. Retoryka, retoryka.
The xx okazali się więc wspaniałą wypadkową starego i nowego świata. Są na tyle wyrazistym zespołem, że zostali uhonorowani Mercury Prize (podkreślam, ze wręczaniu nagrody towarzyszyły raczej nastroje bliższe początkom tego odznaczenia – że niby bardziej Pulp niż Klaxons), a mimo to wciąż ciężko znaleźć kogoś, kto wie, jak nazywa się ten trzeci gość, obok Romy i Jamiego xx. (Oliver Sim – podpowiada Wikipedia). The xx są jednocześnie bardzo anachroniczni i współcześni: grają stare dobre indie, ale wraz z całym niezal-internetem odkrywali uroki Aaliyi i komercyjnego popu, a wieczorami tracili swoje zdrowie i godność w klubach przy narodzinach UK funky oraz postdubstepu. The xx to muzyczny odpowiednik skromnej, kumatej, autoironicznej i podskórnie romantycznej estetyki filmów w duchu „Juno”, „Little Miss Sunshine” i „500 dni miłości”. W The xx każdy znajdzie coś dla siebie: zahukaną lesbijkę, zrozumienie dla fascynacji pedantycznymi fryzurami nazistowskich dygnitarzy, didżeja-amatora, odkrywającego wraz z nami uroki automatu perkusyjnego, MPC, Roland Space Echo oraz loopów. I w końcu pobratymców w słabości do muzyki Chrisa Isaaka, bo czym innym był utwór „Infinity”, jak nie trawestacją tych charakterystycznych dźwięków, którymi przez pół życia karmiło nas radio i VH1.
Mam okrutny nawyk przewertowania wszystkich recenzji, jakie spłodziła sieć, zanim zabiorę się do napisania własnej (gdzie kończy się moja myśl, a zaczyna przyswojona z zewnątrz?). Dlatego też jako sumienny czytelnik donoszę, iż nie tylko ja uważam „Coexist” za całkiem niezły album, choć powracające uwagi o stagnacji i męczeniu tego samego kotleta wywołują raczej grymas na mojej twarzy. Otóż w przeciwieństwie do sporej rzeszy „koleżanek i kolegów po fachu” (żeby nie było – siebie też ubieram w cudzysłów), uważam, że powtórzenie z grubsza wszystkich chwytów i trików z debiutanckiej płyty to najlepsze, co to przeurocze londyńskie trio mogło zaproponować. Na pohybel eksperymentatorom. Słuchając „Coexist”, czuję się miło, pluszowo i bezpiecznie. Jednonutowe, kruche pobrzękiwania gitary, minimalizm tych pioseneczek – jakby same były zawstydzone swoim istnieniem, seplenienie wokalistki, delikatne pulsowanie bitu, postpunk z iPhone’a, zagraj to jeszcze raz, Sim. I jeszcze raz.
The xx pozostali swojej estetyce wierni jak wierny ogrodnik, ale „Coexist” nie jest przecież kopią debiutu w skali 1:1. To płyta, na której przetasowania dzieją się w sferze detali i małych subtelności. To płyta skromniejsza, mniej przebojowa i mniej melodyjna – bodaj tylko singiel „Angels” ociera się o chwytliwość takich kawałków jak „VCR” czy „Crystalized”. The xx rozwinęli swoją wizję muzyki, w której w momentach ciszy i rozmytej przestrzeni może dziać się więcej niż podczas najbardziej wymyślnej sekwencji akordów. Bębny, które na debiucie od czasu do czasu wytrącały z romantycznego letargu, tu wyszły kompletnie z użycia – podkłady na „Coexist” to już czysta ilustracja klubowej wrażliwości Jamiego xx. Ledwo wyczuwamy ich tętno, wybrzmiewają sobie postgarage’owo i house’owo gdzieś w tle, usypiając naszą czujność aż do ostatniego utworu. Tę medytacyjną harmonię burzą tylko drobne momenty, jak choćby w „Try”, gdy co rusz powraca cudownie wygenerowana z konsolety, zniekształcona melodia, zmuszająca do zastanowienia się, czy to jeszcze „Rock The Boat” Aaliyi, czy już Kingdomowe (bracie, gdzie jesteś?) wysmakowane wariacje znawcy r&b. A zresztą, uwiera mnie ten namechecking, jeszcze myśli nie rozwinęłam, a już mnie ona zmierziła. Przy pierwszym albumie przerzucaliśmy się nazwami kapel i siecią odniesień: Young Marble Giants, Disco Inferno, Burial, r&b, Sade, pop etc. Dziś widać jak na dłoni, że The xx wychylają się wysoko ponad te leniwe recenzenckie etykietki, stając się obecnie raczej punktem odniesienia dla innych. Mało?
The xx, na przekór współczesnej postawie obronnej, są do bólu sentymentalni, marzą o pięknych emocjach i specjalnej osobie, której będą mogły wyznać, że zdarza im się nosić te same skarpetki dwa dni z rzędu. Obnażają się doszczętnie – każdy dźwięk, każda wyśpiewana linijka jest tu naga i wystawiona na publiczną chłostę. A niech sobie i będzie „Coexist” o klasę niżej od debiutu, a może i półtorej, pal licho, to wciąż muzyka tak unikatowa, tak intymna i szarpiąca najtkliwsze struny, że aż samej chce mi się uzewnętrznić, wybebeszyć ze swoich wstydliwych sekretów. Na przykład, że to jakby mój ulubiony zespół.
Komentarze
[20 stycznia 2017]
[10 października 2012]
[29 września 2012]
[17 września 2012]
[16 września 2012]
[15 września 2012]
[14 września 2012]
[13 września 2012]
[13 września 2012]
[12 września 2012]
kidej/wuki i inne kejaje i tak nie zamoczycie..
[12 września 2012]
[12 września 2012]
[11 września 2012]
[11 września 2012]
[11 września 2012]
[11 września 2012]
[11 września 2012]
No i dziękuje za ciepłe słowa.
[11 września 2012]
[11 września 2012]
[11 września 2012]
[11 września 2012]
Bardzo ladny tekst swoja droga, wzruszajacy. Jak srednio przepadam za powtarzaniem sie i nie jestem fanem samego zespolu, tak moglbym tu nim zostac.
[11 września 2012]
!!! świetne !!! uśmiałem się do łez :))