Adam Bałdych & The Baltic Gang
Imaginary Room
[ACT Music; 22 czerwca 2012]
Plotka głosi, że wszystkie kompozycje na interesującym nas LP popularny Diabeł spisał w kilka dni, chyba wyłącznie dzięki demonicznym technikom spotęgowanego strumienia świadomości. Starania i speed writing zrozumiałe, bo i kontrakt dla polskiego muzyka niecodzienny. Debiut jako lider w prestiżowej wytwórni ACT Music? Z elitą światowego easy listening jazzu u boku (Danielsson & Co.)? Każdy młody muzyk brałby w ciemno. Rezultatem solidny i wart 55 minut słuchania krążek, który uwidacznia ponadto silną pozycję Bałdycha w światowej wiolinistyce jazzowej. Ale na początek, zanim rozkręcimy aparaturę krytyczną, we need to talk about Adam.
Bałdych okrzyknięty cudownym dzieckiem skrzypiec!, Bałdych sensacja, na ustach wszystkich niemieckich krytyków!, Bałdych wyrzucony z poważnej szkoły muzycznej!, Bałdych stypendysta Berklee College of Music!, Bałdych pałaszujący polskie hot-dogi!, Bałdych uhonorowany Nagrodą Kulturalną Marszałka Województwa Lubuskiego!, a wszystkie te frazy na pełnej pompie, to tylko wyrywek biografii polskiego skrzypka. Od 2002 roku aktywny na polskiej scenie, grał już ze Śmietaną polskich improwizatorów starej daty. Realizował się też z młodszymi we własnych projektach, np. w rockującym zespole Damage Control. Od trzech lat aktywnie funkcjonuje na nowojorskiej scenie jazzowej i wydaje się, że właśnie w tym okresie popuścił nieco cugli, a jego rozwój indywidualny zyskał na dynamice. I wreszcie tegoroczny kontrakt z ACT, czyli nic innego jak wisienka na własnymi-staraniami-wypieczonym torcie, jednocześnie furtka do ligi światowej.
Jak zatem brzmi ten rzeczony talent? Zarówno przed jak i po premierze „Imaginary Room” spotkać się było można w sieci z przyrównywaniem Bałdycha do legendarnego Zbigniewa Seiferta – zrozumiałe, bo i perspektywa kusząca – lecz te zabiegi wydają się wyraźnie nieuzasadnione, chociażby ze względu na fundamentalne sprawy: brzmienie i frazowanie obu muzyków. Pamiętne kawalkady Seiferta po skalach podbite nadmierną elektryfikacją instrumentu nie wykraczały poza amerykańską tradycję, chwytały ją jakby w całości i przetwarzały w zgodzie z ówczesnymi trendami. Stworzyły nowe, unikalne uniwersum, wtedy, i zamarły w formie idealnie wpasowanej w groteskowy gatunek (zwany jazz fusion), co widzimy teraz. Inspiracje saksofonem Coltrane’a pozwoliły Zbiggy’emu osiągnąć perfekcję w sztuce imitacji i pomogły wpisać go na karty historii.
Bałdycha flow charakteryzuje się raczej permanentnym balansowaniem na granicy dysonansu, wewnętrznym napięciem i rozedrganiem każdej, zwłaszcza kończącej graną melodię, frazy. Dysonans faktycznie nigdy nie następuje, słuchacz jedynie stale wyczuwa jego potencjalność (co sprzyja przyjemności słuchania). Wolne partie gra natomiast ze specyficzną obojętnością na wielką trójcę sztuczek nostalgicznego skrzypka: Lamentację, Ornamentację i wyszkoloną Egzaltację. Pomimo ewidentnych nawiązań do słowiańskiego folkloru nie sposób (na szczęście) posądzić Bałdycha o łatwy sentymentalizm. Dużo częściej niż Seifert operuje on technikami pizzicato („Time Traveler”; często wplata szarpane frazy między grane smyczkiem partie) czy, akompaniując, uderzająco ekspresyjnymi przygrywkami („Cubism”, jazgotliwe wypełnienia tematu). Skutecznie unika też Bałdych anachronizmu. Z Seifertem łączy go obrana metodologia: próbuje z konsekwencją oddalić się od wzorców gry na skrzypcach poprzez inspiracje innym instrumentem (a konkretnie gitarą elektryczną), do czego przyznał się ostatnio w jednym z wywiadów.
Imponujące są niektóre kompozycje Bałdycha. Jak na świeżaka w skandynawskich rejonach: wysoce oryginalne. „Mirrors”, „Cubism” czy „For Zbiggy” (z najlepszym solo Bałdycha) to powiew świeżości. Bałtycki Gang złożony z kolegów: Jacoba Karlzona (fortepian), Larsa Danielssona (kontrabas i wiolonczela), Mortena Lunda (perkusja), Verneri Pohjola (trąbka), Mariusa Neseta (saksofon) i Nilsa Landgrena (puzon) zgrywa się dobrze i bez potknięć. Dobre są na przykład partie z unisono saksofonu i trąbki, gdzie saksofonista brzmi niczym Charlie Rouse bez Monka, a od trębacza czuć Tomaszem Stańko.
Te mniej „zainspirowane” utwory, usytuowane w dużej grupie w środkowej części albumu, brzmią często niczym typowe skandynawskie dżezy od Garbarka i Danielssona, stąd ogólna ocena płyty nieco spada. Szkoda by było, gdyby młody artysta zakorzenił się w wiadomych rejonach muzycznych na dłużej i sprowadził karierę do zewnątrzsterownej imitacji nordyckiej estetyki. Paradoksalnie życzę Adamowi, by w pełni wykorzystał profity po „Imaginary Room” i jak najprędzej uciekł, rozwinął żagiel na odmiennych morzach i na własnych warunkach. Wszystko co wybrzmiewa spod smyczka Bałdycha na szczęście uspokaja mnie w tej kwestii. I mogę spać spokojnie.