Pure Phase Ensemble
Live at SpaceFest!
[Nasiono Records; 3 sierpnia 2012]
Kosmos. Dla jednych pachnie wspomnieniem dreszczu związanego z czasami podboju gwiezdnej przestrzeni, Łajką, Gagarinem lub wspaniałym programem matematycznym z charyzmatycznymi nauczycielami w puchowych kurtkach, innym wywołuje w wyobraźni scenariusze najbardziej absurdalnych filmów science fiction, a smakoszom niepokornej literackiej klasyki przywodzi na myśl obraz powieszonego wróbla, gdy zaś to słowo, towarzyszące kulturze od jej praźródeł, gości w ustach fanów alternatywnego popu, rocka czy jazzu często wyraża zachwyt czymś tajemniczym, nowym, ogromnym, odczuwanym intuicyjnie, wręcz nieprawdopodobnym. „Kosmos, po prostu kosmos” – tak się czasem mówiło po przesłuchaniu czegoś hipnotycznego, gęstego, intensywnego. Kiedy muzyka zdawała się odkrywać nowe przestrzenie i światy, kiedy jakiś artysta formatu Barretta, Bowiego czy Pierce’a pokazywał, że wystarczy kopnąć w drzwi i wyjść z zatęchłego pokoiku na powietrze, stwierdzając po schulzowsku „widzicie […] zawsze mówiłem wam, że wszystko jest zatamowane, zamurowane nudą, nie wyzwolone. A teraz patrzcie, co za wylew, co za rozkwit wszystkiego, co za błogość”!
„Genialna epoka” space rocka definitywnie jest za nami. Bardzo wiele zjawisk ważnych dla muzyki minionej dekady (moda na lo-fi, folk, country, renesans „plastikowego” brzmienia lat osiemdziesiątych, italo czy synth popu) ukształtowało się w opozycji do rozbuchanych ambicji, muzyki „kosmicznej”, do której, mając świadomość pewnych uproszczeń można zaliczyć niektóre odmiany psychodelii, shoegaze’u i post-rocka. Na polskiej ziemi tę tradycję długo i twórczo rozwijała Ścianka, ostatnio jednak Maciej Cieślak stwierdził, że z perspektywy kogoś, kto w kosmosie bywał już nie raz, nie dwa, najciekawszy wydaje się zabrudzony garaż obklejony plakatami The Stooges. Kombinezon Gagarina czy Armstronga przejął po nim Karol Schwarz, przedstawiający na „100 filmach” i „Rozewiu” z pomocą wielu twórczych pomocników coś w rodzaju kosmicznej wyprawy autoironicznej (bezcennemu źródłu i dystansu i estetycznej dysharmonii na imię było Szymon Albrzykowski). Rozochocony artystycznymi sukcesami: muzycznymi (wspominane płyty) i organizacyjnymi (kiełkujące coraz obficiej, coraz ciekawszymi projektami Nasiono Records) Karol postanowił zorganizować festiwal, nie byle jaki, bo kosmiczny. Jego mottem uczynił słowa stanowiące najbardziej bezczelny i megalomański początek płyty w historii: „ladies and gentleman we are floating in space”. Zaprosić kogoś na koncert – to każdy potrafi, ale zaprosić w kosmos i nie zawieść oczekiwań, do tego potrzeba nie lada tupetu i talentu!
Płyta, do której wreszcie przechodzę, będąca zapisem występu specjalnej atrakcji SpaceFestu – międzynarodowego, trzynastoosobowego kolektywu Pure Phase Ensemble, jest na tyle dobra, że może być czymś w rodzaju aktu założycielskiego. Dziś, gdy trudno narzekać na liczbę interesujących koncertów w naszym kraju, nowy festiwal chcący zaistnieć gdzieś pomiędzy już istniejącymi, musi jasno określić swoją tożsamość. Organizatorzy SpaceFestu, którego pierwsza edycja odbyła się 8 i 9 grudnia 2011 roku w Gdańsku, bardzo precyzyjnie wskazali na ważną dla nich tradycję i najistotniejszego przedstawiciela „muzyki kosmicznej”. Jeśli ktoś miał jeszcze jakieś wątpliwości, rozwiewa je nazwa Pure Phase Ensemble nawiązująca do drugiej płyty Spiritualized z 1995 roku, „medyczny” design okładki i zaproszenie do współpracy, choć raczej bardziej pasowałoby powierzenie opieki nad grupą ciekawych muzyków, Ray’owi Dickaty’emu, współautorowi klasycznych krążków grupy dowodzonej przez Jasona Pierce’a. Do jego twórczości odwoływano się wielokrotnie, pożyczając wątki i motywy, Dickaty i Schwarz nie ograniczają się do szczegółów (co ciekawe gospelowych, modlitewnych melodii przywodzących na myśl to, co najbardziej charakterystyczne dla Spritualized na „Live at SpaceFest” nie znajdziemy), ważniejsza jest dla nich idea współpracy otwartych na eksperymenty muzyków ze środowisk: alternatywnego rocka i jazzu. Zapraszając ludzi z tak różnych światów jak: Jaime Harding (Marion), Piotr Pawlak (Kury, Łoskot), Antoni Budziński (Klimt), Joanna Kuźma (Asia i Koty), Schwarz i Dickaty na szczęście nie zamierzali stworzyć okazjonalnego, polsko-brytyjskiego tribute-bandu. Cel, a raczej kierunek, wyznaczony nazwą, mottem oraz liczbą muzyków wydawał się oczywisty, miało być potężnie, mocno, transowo i odważnie. Już pierwszy utwór obecny na płycie przekonuje, że hasło „space rock psychedelic monster”, którym Dickaty określił zawartość albumu, nie jest przesadzone.
Nie pamiętam, kiedy zetknąłem się z lepszym początkiem płyty. Dwa utwory otwierające album: „Electra Glide” i „No Movement” to niesamowicie efektowne połączenie jazzu, psychodelii, ambientu, mrocznej, niepokojącej epickości spod znaku Dead Can Dance, którą zapewnia wokal Joanny Kuźmy, oraz monumentalnego, przebojowego space rocka. Czuć autentyczny, nie tandetny, patos, czuć shoegaze’owe „powietrze”. Miał być lot i rzeczywiście lecimy. Moment, w którym kolejne warstwy pięknego hałasu i chaosu przechodzą w regularny, rockowy numer oparty na potężnym brzmieniu gitar i miażdżącym saksofonowym riffie unosi słuchacza i całą płytę niebywale wysoko. Gdy Jaime Harding śpiewa z pasją i wiarą Bono rodem z „Zooropy” lub „Achtung Baby”, smoki krążą nad średniowiecznymi zamkami, rycerze wyruszają na wojnę, rozbłyskują gwiazdy, rodzą się dzieci, które muszą wypełnić przeznaczenie… Drodzy amerykańscy reżyserzy filmów fantasy o kosmicznych budżetach, zadzwońcie do Nasiono Records i wykupcie za jakiś skromny milion dolarów prawa do pierwszych kilkunastu minut „Live at SpaceFest”, a następnie wykorzystajcie tę muzykę w tle jakiejś nieprawdopodobnie patetycznej sceny. Jeśli tego nie schrzanicie, macie szansę przejść do historii kina.
Utworami, o których chce się pisać z wielkim uniesieniem i entuzjazmem są niewątpliwie: „Bowie” i „Frost”. Pierwszy, znany z wcześniejszego, znacznie słabszego, wykonania Nasiono Shoegaze All Stars, zbudowany na bazie sampli z „Pure Phase Tones For DJ’s” Spiritualized jest leniwie rozwijającą się, psychodeliczną, wyszeptaną, monotonną piosenką. Prostota melodii, tekstu i saksofonowej aranżacji oraz mistrzowskie operowanie stonowanymi dźwiękowymi plamami gitar, trochę w stylu ostatniego Destroyera, wywołują jednak niemal fizyczną, zmysłową przyjemność. Monotonne to z pewnością i banalne, podobnie jak zanurzanie się letnim wieczorem w nurcie ciepłej od całodziennego słońca rzeki. Rozleniwiony i rozanielony słuchacz zostaje chwilę później zmrożony pięknym, smutnym „Frost” w wykonaniu Joanny Kuźmy, która brzmi tak, jak brzmiałaby Nancy Sinatra, gdyby w latach siedemdziesiątych pracowała nie tylko z Lee Hazlewoodem, ale także z młodym Brianem Eno. „High Flats” i „The Darkest Star” nie powalają na kolana, ale przebojowo, transowo i energetycznie przenoszą bezdyskusyjnie w lata dziewięćdziesiąte, wywołując skojarzenia zarówno z mocniejszymi fragmentami płyt najważniejszej inspiracji, jak również The Verve. Wszystko to zagrane z czymś, co można nazwać pozytywną konsekwencją i konwencjonalnością, dzięki której album ma określony, dominujący nastrój i charakter.
Czy można się do czegoś przyczepić? Złośliwy krytyk mógłby oczywiście z pewną dwuznacznością stwierdzić, że Karol Schwarz wreszcie nagrał płytę, na której ludzie z całą pewnością potrafią grać i śpiewać, płytę, której nie otwierają słowa i dźwięki wywołujące zdziwienie i zażenowanie, płytę, którą można puścić podczas rodzinnej uroczystości i nikt nie powie, że ktoś robi sobie żarty, nagrywając piosenkę o „oddechu”, który „też można zmienić” czy inne „Krasnoludki”. Jaime Harding śpiewa tak, jak powinno się w takich klimatach śpiewać, teksty piosenek pełnią rolę drugo czy trzeciorzędną. Tak, ten album trochę za łatwo się podoba, wyprawa w kosmos jest momentami zbyt wygodna. Lecieliśmy już w kierunku tamtych planet, zwiedzaliśmy je już kiedyś i nawet jeśli, piszę to absolutnie serio, ten album jest lepszy niż „Pure Phase” (a z pewnością jest lepiej wyprodukowany), nie odkrywa przed nami nieznanych przestrzeni. Czy jednak należy mieć pretensje do płyty, że jest tylko bardzo dobra, a momentami zachwycająca? Można, jeżeli „muzyka kosmiczna” ma, tak jak wszechświat XXI-wieczny, rozszerzać się, a nie jak XVIII-wieczny trwać w pięknym, przewidywalnym, mechanicznym układzie brzmień i dźwięków.
Komentarze
[1 września 2012]
[31 sierpnia 2012]
[31 sierpnia 2012]
[31 sierpnia 2012]
No, no to posłucham jeszcze raz... ;)
[30 sierpnia 2012]
muzyka
połyka.
Całej płyty da się posłuchać za darmo tutaj:
http://purephaseensemble.bandcamp.com/
[30 sierpnia 2012]
"Gdybym był dobrze rokującym pięściarzem, puszczałbym "Live at SpaceFest!", wychodząc na ring i obserwował z poczuciem wyższości coraz mniej pewną minę mistrza świata, który jeszcze nie wie, ale już czuje, w napięciu łydek, na spoconych rękach, w smaku śliny przeciskającej się przez gardło, czym jest space rock."
[30 sierpnia 2012]