Mount Eerie
Clear Moon
[P.W. Elverum & Sun; 22 maja 2012]
Po niskiej ocenie dla „House Shape” moje przewidywania co do „Clear Moon” zrealizowały się w odwrocie o 180 stopni – album urasta w moich oczach na jedno z ciekawszych dźwiękowych konfrontacji Elverum-Natura od obficie zasiewających wyobraźnię czasów The Microphones. Od dawna już niestety nie pozwoliłem się wyprowadzić na intymne rozkłady mchów i ściółki, a tutaj podróż przy niezmąconym blasku księżyca pochłonęła mnie niewiele mniej, niż ta przeżyta bez światła latarki.
Piętno lo-fi jest znikome i „Clear Moon” wybrzmiewa dynamicznie i przejrzyście – opener albumu to niemal czysta folkowa ballada, jakkolwiek bardzo urzekająca. „Yawning Sky”, podobnie jak Through The Trees”, nosi rodowód elwrumowskiego typu kruchej i przyćmionej piosenki łagodzącej, ale równe, slowcore’owe tempo i czytelne akcenty gitary prowadzącej sprawiają, że piękno tych utworów jest niewiele mniej odkryte od tego nęcącego nas z kompozycji Marka Kozelka. Za to charakterystyczna, organiczna ściana dźwięku w „The Place Lives”, to monument gór zraszanych deszczem i podświetlanych w końcówce gromem, który przypomina, że Elverum z brutalności na szczęście nie rezygnuje - przesterowane drony w „Over Dark Water” też mają źródło w niskim (na)stroju, patrzeniu z dołu na zdejmujące majestatyczną grozą szczyty. I to byłyby elementy markowe, ale weźmy schizoidalne „Lone Bell” – to mroczniejszy jeszcze ekwiwalent Jessamine oparty na jakimś niestabilnym psych-popie a la „Amnesiac”, dając w efekcie jeden z najbardziej klaustrofobicznych numerów w karierze Elveruma. Wraz z „House Shape” formy te wprowadzają w tę umowną triadę gatunkową (folk-dark ambient-black metal) garść brzmieniowo-stylistycznych novum, nieco może skrzypiących w (tym) środowisku, ale które powoli zaskarbiają sobie moje zaufanie. Z drugiej strony tytułowe „Clear Moon” to ta bliższa mi, soniczna kulminacja panteistycznych przeżyć. Wczesnoromantyczny kult natury ze swoimi ponurymi, plastycznymi wizjami, znów zaczynają nas mrozić, choć ilość środków wydaje się być tu najmniejsza.
Wiadomo, że takie nieprecyzyjne, gęste atmosfery jak „The Place I Live” pozostawiają swoją wartość na rękach i fantazji odbiorcy (choć damskie chórki z przeciąganymi wtrętami gitary mierzwią skórę nawet w południe lipcowego dnia). Nowe Mount Eerie jednakże wciąga nawet bez żadnych sztuczek atmosfery, bo od strony muzycznej kipi stąd życiem – to najintensywniejszy album Elveruma od lat, niezwykle gęsty, kompletny, ale też niepretensjonalnie mroczny. A przynajmniej pokorny wobec sił życiowych, choć leśniczego obdarzonego łączliwością zmysłów zastąpił muzyk z wyraźniejszym dążeniem do autokreacji. Z jednej strony cień dawno tak imponująco nieodtwarzanego misterium kładzie się na tym wydawnictwie, a z drugiej duch poszukiwań lub czasów rzuca niepełne światło, czego wieńczący album „(synthesizer)” niech będzie znakiem. Tutaj wypada to jednak intrygująco; zobaczymy, o co podeprą się ekspresjo-impresje „Ocean Roar”.
Komentarze
[29 lipca 2012]