Iamamiwhoami
Kin
[To Whom It May Concern; 11 czerwca 2012]
Wysoka, chuda jak szczapa blondynka zagubiona na pustkowiu, gdzieś między brzozami skandynawskiego lasu, tańcząca z ludźmi-mopami, wzdychająca do księżyca i wychodząca z szafy, a jednocześnie z okiennicy Le Corbusierowskiego bloku gdzieś na przedmieściach Sztokholmu. Tak, to bez wątpienia Jonna Lee, czyli Iamamiwhoami, bohaterka wielu enigmatycznych akcji i pułapek, nakreślonych na przestrzeni ostatnich kilkunastu miesięcy (w które tak przyjemnie się wpadało). Spektakularny internetowy viral zaserwowanym przez Szwedkę skutecznie stymulował, zapewne nie tylko we mnie, przeogromne zniecierpliwienie. Chciało się już usłyszeć jakieś dzieło wieńczące wysiłek, i oto 11 czerwca pojawił się „Kin”.
Dziewięć piosenek łączy się z materiałem wizualnym w postaci fabularyzowanego ciągu teledysków, z tego względu sugeruję odsłuch płyty na youtubowym kanale. Dzięki temu muzyka i inteligentne tekst piosenek fajnie rezonują z naszpikowanym alegoriami i niedopowiedzeniami filmem. Spróbujcie: jeżeli urzeka was leniwa, oniryczna estetyka i krystalicznie czyste obrazy, doznacie olśnienia. Jeśli odpychają was artystowskie zagrywki, może nieco się znudzicie.
Sama muzyka rozwija się często w swobodnych rytmach i umiarkowanej dynamice, podszyta jest w pewnym stopniu kontemplatywnością – za sprawą zwiewnego śpiewu i wokalnych harmonii rozpisanych na wysokie rejestry, przywodzące na myśl Björk (obviously) czy The Knife. W pewnych momentach da się również słyszeć udoskonalone, tętniące housem Röyskopp, trochę też szwedzkie Fever Ray.
Przehajp czy nie, mimo wszystko z nieukrywanym podziwem spoglądam na umiejętności Jonny Lee. Wysmarowała sobie dziewczyna solidne, 9-ścieżkowe portfolio – bo różnorodność stylistyczna na płycie to największa zaleta, mimo nieco zbyt czytelnych inspiracji. Najsłabszy utwór – „In Due Order” – to nakręcany mięsistym basem potwór; najlepsze utwory – otwierający płytę „Sever”, „Play”, czy zamykający płytę „Goods”, przypominają kolejno: oniryczne soundscape’y Björk, wariację na temat trip-hopu, dobre dyskotekowe produkcje Moloko.
Nad całością unosi się lekka, niegroźna mgiełka przeprodukowania, usilnego, może zbyt duszącego perfekcjonizmu w studio, ale… ze względu na wszystkie wymienione zalety płyta ma potencjał na 8kę w perspektywie kolejnych kilku odsłuchań.
Komentarze
[9 lipca 2012]
Pudło, pozdrawiam.
[9 lipca 2012]