Enchanted Hunters
Peoria
[Antena Krzyku; 28 maja 2012]
Gdy jakiś czas temu nieśmiało zaakcentowali w blogosferze swoje jestestwo, od razu czuć było od nich delikatny powiew magii. Oniryczna mgła rozpościerała się ponad kompletnym konceptem – od medialnej nieśmiałości, przez bajkowe okładki, po muzykę tkaną ze znanych i przyczepnych zarazem składników. Stosunkowo szybko trafili pod skrzydła Anteny Krzyku, która zdaje się chcieć zgromadzić pod swoją banderą całe polskie neofolkowe towarzystwo (wyjąwszy chyba tylko Adama Repuchę, którego debiutu czekamy i czekamy).
Pierwszy longplay Enchanted Hunters to zbiór miniatur zgrabnie lokujący się w szerokiej przestrzeni nowożytnego, amerykańskiego folku. Zagrany bardzo sprawnie, pomysłowo zaaranżowany (flet wyrasta w tej sferze na cichego bohatera tego albumu), konsekwentnie poprowadzony. Totalnie też wyzuty z polskości. Pewnie, nie byłoby to wadą, gdyby nie fakt, że przy okazji brakuje tu trochę wyraźniej nakreślonej własnej tożsamości. Jak wspominałem, wszystkie dane tu znamy i owszem, co prawda nikt nad Wisłą w ten sposób jeszcze nie grał, ale przydałoby się mocniej odcisnąć autorskie piętno na tych kompozycjach. Choć to oczywiście aspekt, na który dziś spogląda się już nieco z innej perspektywy. Więc nie marudzę, skądże – to przecież bardzo fajny, równy materiał. Ciężko z tego zbioru wycinać pojedyncze fragmenty, ale na pierwszy kontakt polecam zwięzłe, singlowe „Ladybug” czy nie mniej przebojowe „Frost”.
„Peoria” wielkich zaskoczeń zatem nie przynosi, poza jednym – jest to bardzo dojrzały album. Zdaję sobie sprawę jak wyświechtany, czasem nawet odrzucający to frazes, ale w istocie – to bardzo spójna, przemyślana i klimatyczna płyta. Niestety ostatnio u nas (poza nielicznymi wyjątkami) takie debiuty, muzycznie jak ciche czy głośne by nie były, gasną i szybko popadają w niepamięć. Życzę im, by nie doświadczyli takiej drogi.
Komentarze
[1 stycznia 2013]
[6 lipca 2012]
[30 czerwca 2012]