Ocena: 5

Santigold

Master Of My Make Believe

Okładka Santigold - Master Of My Make Believe

[Atlantic; 23 kwietnia 2012]

Jak bardzo uciążliwe dla muzyka może być krążące nad nim widmo zarzutów o epigoństwo, Santi White powinna wiedzieć doskonale. Chociaż tego typu oskarżenia godzą w najbardziej czuły element postawy twórczej (czyt. styl), to niestety w jej wypadku ciężko nie ulec pokusie porównywania. I niezależnie jak bardzo wyszukanych argumentów pozamuzycznych używałaby Santi na obronę swojej autonomiczności, to i tak percepcja weźmie górę. Cóż, kiedyś pisząc o Editors, pisało się o Interpolu. Ja z kolei, pisząc dziś o Santigold nie mam pewności, czy nie napisałem o M.I.A.

O żadnej niesprawiedliwości w moim podejściu nie może być mowy, ponieważ drugi album Santigold jeszcze bardziej przybliża ją do dokonań swojej trochę starszej (stażem i wiekiem) oraz popularniejszej koleżanki po fachu. Zwłaszcza, jeżeli chodzi o te żywsze fragmenty płyty. Wystarczy pierwszy kontakt z „GO!”, „Freak Like Me” czy chociażby „Big Mouth” i wiemy, co jest na rzeczy. Liryka krążąca wokół kontestacji władzy i przemocy, taneczne manifesty, plemienne okrzyki itp. Faktem jest to, że Santi umiejętnie odnajduje się w etno-marszowym środowisku beatów, w końcu jej głos brzmi jak naturalny element tego instrumentarium. Jednak konkurowanie z Arulpragasam (lub przejmowanie po niej pałeczki) okazuje się być dla Santigold strzałem w stopę. Artystka nie potrafi zaoferować w zakresie tej stylistyki niczego znaczącego (poza momentami „rozmarzonych” refrenów), co mogłoby stanowić jej wyróżnik, a i energią też nie dorównuje pociągającemu (zwłaszcza dla chłodnych europejskich umysłów) tribal-opętaniu Mayi.

Ten niesmak łagodzi fakt, że płyta ma także drugie oblicze. White puszcza oko w kierunku popu (zawsze obnosiła się z fascynacją latami 80.) i czasami pozwala sobie skręcać w refreny o większym stężeniu węglowodanów. Dzięki temu dźwięki „Master of My Make-Believe”, podobnie jak na debiucie, balansują gdzieś pomiędzy egzotyką a zachodnioeuropejskim upodobaniami (na „Santogold” były gitary, tutaj znajdują się syntezatory), co momentami łączy aurę tej płyty z muzycznymi pomysłami Yeasayer (uwaga, porównanie mocno naciągnięte). Z pewnością ten usilny eklektyzm formowała współpraca z muzykami Yeah Yeah Yeahs (Nick Zinner i Karen O), zresztą na liście kooperacji zawartych na rzecz tej produkcji znaleźli się jeszcze inni prominenci „świeżej muzyki”, m.in. David Sitek z TV on the Radio czy chociażby Q-Tip. Cóż, biorąc pod uwagę wszystkie wymienione sławy, można stwierdzić, że warstwa muzyczna tego albumu pozostaje jedynie niewzruszenie poprawna. Przez cały odsłuch płyty ma się wrażenie, jakby artystka utknęła w bagnie miałkości, z którego nie może się wygrzebać, mimo że z każdym numerem wydaje się być już o krok od wyswobodzenia (to, co nie pozwala jej utonąć, to przebłyski w rodzaju niezłego „Disparate Youth”). Utwory, mimo że są nastawione na tryb „przebój za przebojem”, tkwią w przedziwnej inercji, jakby czekały na wsparcie środka pobudzającego potencję. I suma sumarum recepty nie otrzymują.

„Master of My Make-Believe” pozostawia słuchacza w schizofrenicznym rozkroku pomiędzy senną piosenką a sygnałem gotowości do walki. Owoce pracy Santigold pozostają niedojrzałe – jej drugi album nie jest w stanie uwolnić z siebie zbyt dużej ilości soków. Zatem miano muzycznego symbolu multikulturalizmu dzierżyć będą na razie inni.

Rafał Krause (12 czerwca 2012)

Oceny

Kasia Wolanin: 7/10
Średnia z 1 oceny: 7/10

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także