Violens
True
[Slumberland; 15 maja 2012]
No i jest. O jakichś wielkich zaskoczeniach, jeśli w ogóle, mowy być nie mogło – ignorując albumowe przerywniki, prawie połowę tracków wymęczyliśmy już w zeszłym roku, dwa utwory poznaliśmy jakiś czas temu, więc tym sposobem pozostają cztery dziewicze świeżynki, jeśli nie burzyć tych enumeracji licznymi pewnie, choć niewinnymi kontaktami z amazonowymi streamami fragmentów. W związku z czym pytanie, czy Violens – których więcej niż łaskawie niosące się echo wśród najbardziej malkotenckiej krytyki z polskich serwerów przyniosło im już spory dług w kraju nad Wisłą – nie rozdrażniło naszych nieomylnych wyrokowań, najpewniej zahaczałoby o kompletnie zbędną retorykę. Chyba, że odpowiedź to niezachwiane „jasne, że nie”, ale bez hurraoptymistycznego wykrzyknika.
Dlaczego egzaltuję się nad „True” umiarkowanie? Nakręcanie przedpremierowych nastrojów przybierało różne rozmiary, ale u osób, które zdążyły skatować zbiorek „Nine Songs” w liczbie wyrażanej grubymi dziesiątkami albo nawet wychodząc już poza dwa zera, samo podsycanie osiągało pewnie postać monstrualną, a wystająca stopa kredytu zaufania nie pozwala pokręcić nosem nawet przy lekkich zawodach nad tym właściwym, drugim długograjem. Jakkolwiek niewymierne jest kalkulowanie w tym duchu, to jeśli „Amoral” to po ochłonięciu jakieś 7 (nieco męcząca jarmarczność towarów tam importowanych), a zeszłoroczny zbiór zasługuje na najuczciwsze 8, ale już z górnolotnymi aspiracjami, to przecież „True” powinno podciągnąć się na okrągłą dziewiątkę i zamknąć temat wznoszenia się grupy w rejony żywej klasyki, co wcale nie wydawało się aż tak patetyczne. I zapewne dla części z Was tak właśnie się stało, ale ja się zawiodłem, bo przekonanie, że to nie jest najlepszy zestaw piosenek, jaki mogliby zaprezentować, warunkowo spuszcza powietrze z nabrzmiałego poczucia zadowolenia.
Oczywiście – marudząc, myślę o oczekiwaniach, które być może odrywały się nawet od zdrowego rozsądku, ponieważ samemu albumowi wiele zarzucić nie można. „Unfolding Black Wings” zdążyło mnie do siebie przekonać jako wyładowanie elektryczne zagęszczające album, „Lucent Caries”, imitujące nieco wygasającą pozytywkę, cudownie kreuje atmosferę, ale najprościej stękając, to mamy taki problem: „All Night Low” i „Watch The Streams” to bardzo fajne utwory, ale ustępują każdemu z „Nine Songs”. Wybór tego, co jednak dołączyć ze składaka, był pewnie możliwie najlepszy, jasne, ale mierząc wrażeniami, oscylującymi pomiędzy zachwytem a zazdrością, to za dużo tych pierwszych, zresztą może nieraz delikatnie zmąconych sympatią. Argument o kompletowaniu numerów na album wedle skonceptualizowanej recepty brzmieniowej, emocjonalnej, etc., odpieram dziecięcą arogancją: chcę „Be Still” po „Watch The Streams”, a zamiast tego drugiego to najlepiej „Spirit”. I na te subiektywizmy nic poradzić nie mogę – te dwa tracki nie potrafią wzbudzić spodziewanego zainteresowania.
Pod względem dookreślenia estetyki, Violens rzeczywiście doszli do konsensusu godnego podziwu. Esencjonalne i efemeryczne, nokturnowe i rozświetlające, agresywne i subtelne – to wszystko pokryło się tym samym szlifem w postaci jednej, specyficznie oryginalnej już materii. W „Lavender Forces” gitarowe drony i Elbrecht wznoszący się głosem gdzieś wertykalnie potwierdzają raz jeszcze neogotyckie inspiracje, podobnie zresztą agresywne „All Night Low”, z bardzo udanym klipem na modłę „mniej znaczy więcej”, od mrocznych stron nas nie uwalnia, a jednak całość wlana w formę albumu pozostaje zaskakująco spójna. Słów z tytułu tej quasi-filmowej cut-scenki można jeszcze użyć do nadinterpretacyjnego wskazania jasnej tendencji, wedle której przymiot „lavender” wypiera te „forces”, rozrywające nam jeszcze do niedawna utwory grupy, a które teraz zostały zepchnięte na bok przez porcelanową gładkość i powtarzalność motywów wewnątrz kompozycji. Niezbyt szanujące się z decyzjami zespołu byłoby sformułowanie z tego zarzutu o zredukowaniu pierwiastka rasowej efektowności, ale już na pewno wytknąć można nierozwinięte potencjały – prześliczny motyw gitarowy przecinający dźwięki konkretne w „Sariza Spring”, rzeczywiście pozwalający poczuć to ciepłe, leniwe źródło z greckiej wyspy, nie musi specjalnie czekać na nagły obrót spraw, ale gdy taka możliwość pojawia się po dwóch minutach na horyzoncie, utwór nie wpada na tory, które by mnie satysfakcjonowały. Podobnie melodyka w „Watch The Streams”, z ciekawie wspinającymi się frazami w refrenie, przepada trochę w ogólnym bezruchu tej kompozycji.
To, że z tekstu krystalizuje się zapewne ocena niższa o jedno oczko, wynika jedynie z poprzeczki, jaką postawili sobie Violens. Gdyby nic nie zawieszało się pod kreską poziomu cudownie chwytliwego „Totally True” czy perfekcyjnego „Der Microarc”, to zamiast do recenzji zajrzelibyście do pokoju chłopca w wieku pierwszych inicjacji, w dodatku pewnie zalewającego benzyną pudło fajerwerków. Ale te wszystkie małe niedopalenia najzwyczajniej nie dają w paru miejscach spokoju. I dlatego też dopiero teraz wspomnę zamykające album i tę recenzję „So Hard To See”, cierpliwie konstruowane, mistycznie udaremniające układ zwrotka-refren, by wznieść w końcu wraz z beatowym przełamaniem zapowiadającą partię wokalu cymbałkową idyllę, która koresponduje tu chyba tylko z takimi laurkami dla melodii jak „When To Let Go”. I ten niemal epicki closer to najpiękniejszy fragment na tym albumie, pozwalający zresztą zapomnieć o większości (moich) małych wątpliwości.
Komentarze
[22 maja 2012]
[21 maja 2012]
[21 maja 2012]
[21 maja 2012]
[20 maja 2012]
mogę mówić tylko za siebie, ale dla mnie Violens są właśnie bardzo obok jakiejś tam rozgrywki o pałeczkę indie rocka. nisza, którą gospodarują, to synteza elementów mniej (atmosfera, estetyczne wykończenia) lub bardziej stałych (stosunek z harmonią, "smithsowość", dream-pop szarpany agresją, etc., bo wiadomo), które są mi szczególnie bliskie, no i z których przede wszystkim wypiekają nieprzeciętne, a moim zdaniem w większości wspaniałe piosenki. i chyba z tą oceną przeciętności jest najwięcej problemów, z tym że ja ze swoim sumieniem w kwestii Violens się niezmiennie zgadzamy.
że moglibyśmy gloryfikować inne grupy? no to chyba jasne, gdyby tylko wzbudzały w nas takie uczucia, czego ani Twin Shadow, ani Field Music, przy mojej dużej sympatii dla tych bohaterów, nie są w stanie wywołać. być może jest w tym jakaś prawda, że Violens bezczelnie wali w nasze fascynacje miejscami zaburzając obiektywny ogląd, ale jeśli ulegamy zbiorowemu omamieniu, to przecież nic sympatyczniejszego, że tak dobrze na Elbrecht z ekipą mamią (już za to ósemka!). upodobania redaktorów przecież tworzą profil serwisu, a są właśnie takie, nie inne (NIC PROSTSZEGO). no i ucha nie oszukasz. a tak notabene, to jeszcze nikt nie wyprowadził mocnych argumentów które by ruszyły z posad nasze opinie o wartości tych kompozycji. bo z tym, że coś jest "hajpowane", a coś nie, to się nie da za bardzo dyskutować.
pozdrawiam jako słuchacz, który bywa jeszcze fanbojem.
[20 maja 2012]
[20 maja 2012]
[19 maja 2012]
[19 maja 2012]
[19 maja 2012]
[19 maja 2012]