Killing Joke
MMXII
[Spinefarm; 2 kwietnia 2012]
Kiedy w 2010 roku – po raz drugi z rzędu, z powodu słabej sprzedaży biletów – został odwołany w Polsce koncert Kiling Joke, pomyślałem sobie, że oto na moich oczach zapisywane są jedne ze smutniejszych kart naszej muzycznej historii. Przesadzam? Chyba jednak nie, skoro nie było wystarczającej liczby chętnych, żeby zobaczyć żywą legendę muzyki gotyckiej, industrialnej i post-punkowej. Jeżeli dodamy do tego fakt, że mimo trzydziestu lat na scenie Killing Joke wciąż potrafią nagrywać świetne albumy, a nie tylko odcinać kupony od swojej sławy, to powinno nam być wszystkim wstyd za to, co się wydarzyło. Na szczęście, kiedy zespół pojawił się 5 maja tego roku we Wrocławiu, na festiwalu Asymmetry, tym razem wszystkie bilety zostały już wyprzedane i nastąpiła pewna równowaga w naszej narodowej karmie.
Ale przejdźmy do sedna sprawy, czyli do płyty „MMXII”. Ten tajemniczy tytuł to rok 2012 zapisany cyframi rzymskimi. A skoro pojawia się data 2012, to jakże mogłoby się nie obejść bez odwołania do kalendarza Majów i końca świata. Jaz Coleman snuje mroczne opowieści o katastrofie, która niedługo spotka nas wszystkich. Znaki widać już wszędzie – postępująca degradacja środowiska naturalnego, ogromny kryzys społeczny i ekonomiczny, z którym cywilizowany świat wciąż nie może się uporać, wszechobecna korupcja i ignorancja władz oraz ogólny kryzys wartości. Diagnoza Colemana jest niezwykle krytyczna i niepokojąca, ale żeby od razu koniec świata? Patrzę na to z przymrużeniem oka, bo inaczej się chyba nie da. Lepiej potraktować to przesłanie jako ostrzeżenie doświadczonego i zaniepokojonego stanem naszego świata artysty.
Mrożącym krew w żyłach przepowiedniom towarzyszy chropowata, gitarowa muzyka, będąca wypadkową połączenia żywiołowego post-punku, metalu i zimnego industrialu. Najbliżej „MMXII” do twórczości, jaką reprezentował brytyjski zespół w latach 90. Z rzeczy „lżejszych” pojawia się jedynie nowofalowa kompozycja „In Cynthra” i motoryczne „On All Hollow’s Eye”. Prym wiodą agresywne (ale i bez przesady), brudne, niepokojące melodie, znane choćby z takich krążków, jak „Extremities, Dirt & Various Repressed Emotions” czy „Pandemonium”. Najlepsze na tej płycie kawałki to złowieszcze i podniosłe „Primobile”, mroczne, utrzymane w punkowym duchu „Ferma Camp” (nazwa nadana amerykańskim obozom koncentracyjnym) i industrialne, dynamiczne „Rapture”. Warto zwrócić także uwagę na wokal Jaza. Jego barwa głosu na tym albumie jest fascynująca. Coleman potrafi porządnie wrzasnąć, zaśpiewać z charakterystyczną chrypką, ale zdarzają się mu też spokojne i ciche partie. Radzi sobie z nimi znakomicie.
Oczywiście „MMXII” nie zaskakuje niczym nowym. Jest to solidny, dojrzały album, którego słucha się z prawdziwą przyjemnością. Pomimo trzydziestki na karku, Killing Joke są wciąż zespołem młodym duchem, który kryje w sobie ogromną, mistyczną niemal moc.
Komentarze
[21 lutego 2013]
[13 maja 2012]
[9 maja 2012]
[9 maja 2012]