BJ the Chicago Kid
Pineapple Now-Laters
[M.A.F.E; 21 lutego 2012]
Tak świeżej osobowości na cenie soulowej czy R&B nie było od lat. BJ od jakiegoś czasu pisał już piosenki supergwiazdom czarnej muzyki pokroju Mary J. Blige, Snoop Dogga czy Kanye Westa, a gdy na cudzych albumach pochodził do mikrofonu, kradł cały show gospodarzom – Kendrickowi i całej reszcie ekipy Black Hippy czy choćby CunninLynguists. Na szczęście BJ nie kazał na siebie długo czekać i wydał płytę, na którą niby wszyscy niecierpliwie czekali, ale było to raczej zaproszenie dla zaproszonych. Przecież poza samymi ludźmi z branży czy kręgami śledzącymi najpilniej właśnie współczesne czarne brzmienia, gość nie jest specjalnie sławną postacią – jeśli jeszcze rok temu znaliście Chicago Kida, to wpisujcie miasta w komentarzach. Do dziś nie doczekał się nawet własnego wpisu na Wikipedii, czego nie można już powiedzieć o, dajmy na to, Włodawiance Włodawa, której jednym z ciekawszych haseł jest Bug, Honor, Włodawianka.
Na początek wyjaśnię, o co chodzi w tytule, bo wydaje się po prostu idiotyczny. Być może część z Was pamięta zeszłoroczny singiel Method Mana o kwaśnych żelkach – Bryan „BJ the Chicago Kid” Sledge robi podobnie, tytułując swój debiut niezbyt poważnie, w hołdzie innej marki słodyczy. „Pineapple Now and Later” (stąd można je podobno zamówić) widać zresztą na okładce w ręku małego BJa. Od razu na starcie uderzyło mnie, jak bardzo bossowsko jest wystartować swój debiut od poetyckich peanów na cześć bogactwa smakowego cukierków, w kontekście polepionej z najróżniejszych, potencjalnie gryzących się ze sobą elementów płyty. No i oczywiście jest w tym trochę szlachetnej nostalgii za dzieciństwem, a to się zawsze dobrze sprzedaje, co potwierdzają Lana Del Rey czy, nomen omen, „Nostalgia, Ultra” Franka Oceana. Te odwołania do przeszłości i przetarta, polaroidowa okładka zdradzają już, czego można się dalej spodziewać. Tylko, że analogowy obraz z wyblakłego ekranu i trzeszczące radio ustępują szybko postmodernistycznej formie i cyfrowej jakości trójwymiarowego przekazu, zachowując raczej proporcje z filmu „Machete”. Oczywiście, te same zasady, które ograniczają trójwymiarowe kino i całą ponowoczesną stylistykę, obowiązują też na tej płycie. To wszystko już było, a BJ nawet nie próbuje wciskać nam kitu obiecując nowatorstwo. Zamiast tego wybiera klasyczne rozwiązania czarnej muzyki, zakładając, że można je wykorzystać znacznie lepiej. Nieźle, jak na debiutanta.
Po kapitalnym teaserze w postaci dwuminutowego openera, przechodzimy kilkusekundowym, oldschoolowym bitem w numer dwa. Choć to zwykle domena raperów, pojawia się klasyczny układ „intro do wstępu”, co w tym przypadku jeszcze nie wytrąca z rytmu i nie każe skipować piosenki. Na szczęście sześćdziesiąt sekund wystarcza BJowi do odśpiewania nostalgicznego hymnu, tym razem z filmu o zaszczutych przez społeczeństwo, biednych murzyńskich dzieciakach z kiepskiej, podupadającej szkoły, które odnajdują sens życia i zbawienie w muzyce. Nawet jeśli teraz jeszcze tego nie widać, ten element nie trafił tu przypadkiem i jest bardzo meta w kontekście wielu punktów na afroamerykańskim timeline’ie muzycznym, w którego poszczególne przystanki mniej lub bardziej bezpośrednio, za to z pełną świadomością i erudycją, mierzy na swoim debiucie BJ. Wykorzystanie fragmentu „Lean On Me” nabiera też zupełnie innego znaczenia ze względu na podrasowany „cover” klasycznego „The World Is A Ghetto”, w którym praktycznie każdy wers Lamara ścina z nóg. Siła tych linijek, oprócz genialnego flow, leży w wyraźnej rytmizacji mistrzowsko spotęgowanej aliteracją i wreszcie w opisywanych w nich brutalistycznych obrazach przedstawiających rzeczywistość nie odbiegającą daleko od tej, która kształtowała młode, czarnoskóre pokolenia w czasach, gdy War nagrywali pierwowzór tej kompozycji. Biorąc pod uwagę, jak niewiele się zmieniło i w jakim środowisku dorastał Kendrick, a o czym opowiadał już wcześniej na swoich własnych trackach, to jest właśnie ten gorzki smak, cukierkowo zróżnicowanego debiutu BJa.
Z kolei po numerze z filmu „Lean On Me” zaczyna się już jazda rollercoasterem w stronę Soulquarianowych dźwięków. Potężne „Sex X Money X Sneakers” przypomina fachową robotę Kariema Rigginsa na stopce w „Soldier”Eryki Badu, a sam BJ z kolei jest fuzją D’Angelo i Bilala. Zresztą cechuje go też ten wyjątkowy luz i dystans do tego co śpiewa, ufundowany pełną świadomością swoich możliwości wokalnych. Z jednej strony oddaje się całkowicie wykonywanym numerom i strzela niesamowite popisy wokalne, z drugiej wreszcie prowadzi nas po tracku jak rasowy MC, ciągle zmieniając podejście do słuchacza, prowadząc z nim różne gierki, przyjmując różne style narracji, modulując głosem i nastrojem. Zresztą chwilami sam rapuje jak Mos Def czy właśnie Kendrick Lamar (wychodzi na to, że mają dość podobne głosy, bo wszystkie melodeklamowane kwestie mocno przypominają mi K. Dota). Ciekawe, że głos Sledge’a brzmi nieskazitelnie czysto, nawet gdy atakuje z doskoku jednorazowymi, ekspresyjnymi okrzykami, których nie przewidziano w scenariuszu. Przypomina mi to nieco perfekcjonizm „Baduizmu”, choć w znacznie bardziej nieinwazyjnej manierze wokalnej. Niby wszystko sugeruje, że utwór nagrano na jednym podejściu, ale przecież trudno uwierzyć, że BJ po prostu nie popełnia żadnych mniej lub bardziej ordynarnych fauli.
Jeszcze pod koniec „Sex X Money X Sneakers” BJ stosuje kolejny zabieg, sugerujący nostalgiczne podróże muzyczne, gdy na kilka ostatnich sekund wszystkie niskie dźwięki wylatują przez okno i numer dobiega już do nas z głośników starego, plastikowego radyjka, by zawędrować w zupełnie inne rejony. Jeden z highlighitów płyty i pewnie w ogóle roku 2012 to „Fly Girl Get ‘Em”, które otwiera serię przepięknych ballad na „Pineapple Now-Laters”. Tutaj już bez żadnych dystrakcji, Sledge z łatwością skupia na sobie całą uwagę słuchacza, jednak pomimo tego, że aranżacja tego utworu zasługuje na osobny akapit, to o klasie tego gościa dodatkowo świadczy niemal całkowita rezygnacja z instrumentów na kilku późniejszych utworach.
Na „The Big Payback” dużo większą rolę od subtelnych akordów gitary elektrycznej grają przecież wszystkie szepty czy niosące się katedralnym echem chórki niczym u Fleet Foxes i z początku łatwo nie zwrócić uwagi na porzucony w połowie piosenki bas, będący jednocześnie połową całego instrumentarium tego utworu. W drugiej, gospelowej części „I Want You Back / Lady Lady” w ramach elementu perkusyjnego w pełni wystarcza mu pojedyncze, wysunięte na pierwszy plan pstrykanie, a bas i gitara schodzą na nieco dalszy plan. Pomimo kapitalnych aranżacji czy zabiegów produkcyjnych (Nicolayowe klawisze w „Good Luv’n”, atonalne gitarowe dźwięki w „Sex Is The Best Breakfast” czy niezwykle zgrabne łączenie odmiennych stylistycznie fragmentów albumu w suity), nie ma wątpliwości, że wokal BJa jest na „Pineapple Now-Laters” najważniejszy. Nie chodzi nawet o niesamowitą skalę głosu i fantastyczne partie falsetowe, ale o to, że w każdym z numerów BJ nie pozwala się nudzić i bez większego wysiłku, za to z wyraźną lekkością prowadzi nas za rękę przez niezbyt spójną na pierwszy rzut oka płytę. Pewnie właśnie dlatego, oprócz wyraźnie Prince’owego stylu i charakterystycznych dlań akordów, Jill Scott wyznała miłość Sledge’owi na Twitterze.
Kluczowe dla BJa są właśnie charyzma i umiejętność opowiadania znanych już historii w znanej od lat formie, w sposób tak lekki, że wcale nie zakamuflowane zrzynki z Maxwella, Bilala, D’Angelo czy Prince’a nie mogą budzić zastrzeżeń. Przysłowiowego prochu Sledge nie wymyśla, ale łączy umiejętności wokalne i songwriterskie najbardziej zasłużonych gości z branży, zachowując przy tym swój własny, rozpoznawalny od razu styl . Można natomiast przyczepić się do nieco mixtape’owego charakteru całego albumu, wypełnionego, trudną do zliczenia i wychwycenia, masą parafraz, cytatów, sampli, mniej lub bardziej wątpliwych interpolacji i coverów („Tom’s Diner”, serio?), fragmentów filmów czy wywiadów. W tym ostatnim przypadku wypowiedź Willa Smitha (co za ogarnięty facet!) na temat SENSU ŻYCIA wprowadza sporo chaosu w i tak już mocno popieprzonym konstrukcyjnie „Dream II”, szczególnie, że jej fragmenty pojawiają się na całej długości utworu. Przez te wszystkie absolutnie nieprzypadkowe elementy potencjalnie nieprzystających do siebie za cholerę puzzli, debiut BJa to nie jest lekki i przyjemny soul czy leniwe R&B, które może wypełniać tło niedzielnego popołudnia przy towarzyskim pizza party. Ten album jest potężnie zróżnicowany i przez to wymagający poświęcenia mu jak największej uwagi, która zostaje jednak po tysiąckroć nagrodzona.
BJ The Chicago Kid oprowadza słuchacza po tym zgiełku bogactwa z lekkością Marvina Gaye’a czy Isaaca Hayesa i gdyby przyszło mu zmierzyć się z dziesięciominutową kompozycją, to odnoszę wrażenie, że nie sprawiłoby mu to kompletnie żadnego problemu, a mnie wydawałoby się jeszcze, że wszystkie partie nagrał po prostu na jednym podejściu. I kiedy Sledge sam mówi o sobie bardziej jako o raperze, niż przedstawicielu sceny R&B, to go rozumiem, bo nie wziął tej wypowiedzi z powietrza. Pomijając już kwestię mixtape’owej i intertekstualnej mozaiki, jaką jest „Pineapple Now-Laters” zbudowany nieraz na jawnie ukradzionych kompozycjach, to przecież BJ jest fenomenalnym MC. Na kilku utworach zdarza mu się zresztą rapować a spora część podkładów jest w oczywisty sposób hip-hopowa i, żeby nie szukać za daleko, świetnie pasowałaby do repertuaru K. Dota. Sposób w jaki ten dzieciak potrafi prowadzić narrację, odgrywać role i żonglować emocjami jest właśnie tym, czego trzeba dobremu emce. Ale z drugiej strony, czy wspomniani już Gaye lub Hayes nie byli prawdziwymi MC’s?
Komentarze
[22 września 2012]
[8 sierpnia 2012]
[30 kwietnia 2012]