Pepe Deluxé
Queen of the Wave
[Catskills; 30 stycznia 2012]
Finowie z Pepe Deluxé, po pięciu latach milczenia, uderzają ponownie swą eklektyczną mieszanką hip-hopu, breakbeatu, popu oraz psychodelii z lat 60/70, a wszystko to podane z iście soundtrackowym rozmachem. „Queen of the Wave” to, cytując samych twórców, „ezoteryczna pop-opera w trzech aktach”. Narrację oparto na książce Frederica S. Oliviera „A Dweller on Two Planets”, w której elementy metafizyczne (np. reinkarnacja) mieszają się z futurystyczną wizją cywilizacji na Atlantydzie i Venus. Ten XIX-wieczny utwór zainspirował 50 lat później niektóre wątki ruchu New Age, zaś dodatkowego smaczku tej historii dodają wypowiedzi autora książki, który twierdził, że tekst został mu podyktowany przez istotę z zaświatów.
Jak widać koncepcja jest wystarczająco dziwaczna i ekscentryczna, by stać się kanwą dla postmodernistycznego dzieła, mogącego zawładnąć wyobraźnią mas. Można by wręcz pomyśleć, że książka Frederica S. Olivera specjalnie czekała ponad 100 lat, na właściwą – odpowiednio dekadencką i lubującą się w ezoterycznych dziwactwach – epokę, by zmaterializować się w wersji muzycznej. Świadomi mechanizmów popkultury Finowie obrali sobie za punkt wyjścia literaturę, która już w zalążku zawiera dużą dawkę wątków ludycznych, szczyptę popcornowego spirytualizmu i potencjalny blichtr estradowy. Trzeba tylko umieć wyzwolić siły drzemiące w tej opowieści, co obu panom przychodzi nadzwyczaj łatwo. Ponadto tworząc koncept-album Jari Salo (aka James Spectrum) i Paul Malmström chcieli wskrzesić nieco zapomniany w mainstreamie sposób pojmowania płyty, jako spójnej całości, zamiast zwyczajnego zbioru odrębnych piosenek.
Muzykę zawartą na „Queen of the Wave” można z powodzeniem rozkładać na czynniki pierwsze, sądzę jednak, że nie warto tego robić, gdyż autorzy tak ją skonstruowali, że dźwiękowe puzzle dają zaskakująco spójny obrazek. Psychodeliczno-popowo-folkowe motywy z lat 60/70 doskonale przeplatają się z energicznym beatem i quasi-operowymi partiami, zaś całość wypada bardziej przekonująco niż poprzedni krążek, „Spare Time Machine”, gdzie zwyczajnie brakowało rygoru stylistycznego, który został zastąpiony ślepym zachwytem nad odkrytą formułą brzmieniową. Nie bez znaczenia jest też fakt, że mamy do czynienia z potężną dawką dobrze napisanych hitów – niekoniecznie banalnych (no, może poza „Go Supersonic”).
Problem widzę natomiast w czym innym. Pepe Deluxé tak bardzo chcą się podobać, że zaczynają przypominać natrętną reklamę, która atakuje swoim krzykliwym layoutem z każdego napotkanego w mieście billboardu. Należy oczywiście zdać sobie sprawę z tego, że jest to wpisane w konwencję obraną przez ten duet, ale bogactwo brzmieniowe albumu momentami bywa wręcz nieznośne i potrafi męczyć nachalnością i bombastycznym stylem. Zwłaszcza, że barokowy przepych stoi tu w jawnym kontraście z niezbyt stymulującą intelektualnie warstwą treściową. Chwilami słuchacz może się poczuć jak w lunaparku, albo jak w trakcie seansu hollywoodzkiej superprodukcji 3D, gdzie oferuje mu się masę akcji, kolorowych fajerwerków, zaskakujących sytuacji, ale wychodzi stamtąd skołowany i nierzadko z wrażeniem wewnętrznej pustki.
Komentarze
[17 czerwca 2012]