Emeli Sandé
Our Version Of Events
[Virgin; 12 lutego 2012]
Teza o tym, że Adele i ogromny sukces jej drugiego albumu odbiły się z prawdziwie destrukcyjnym efektem na obrazie mainstreamowego popu, nie jest specjalną tajemnicą. Prosta, balladowa, irytująca melodyjność i osobisty dramat wokalistki gdzieś w tle pozwoliły młodej Brytyjce zatriumfować ze swoją do bólu banalną (anty)estetyką niemal pod każdą szerokością geograficzną. Jedną z ofiar popularności Adele stała się zdecydowanie mniej znana Emeli Sandé. Mimo że za jej debiutancką płytą stoi producent współpracujący m.in. z Jamiroquai i Kylie Minogue, gdzieś tam pojawia się też Alicia Keys, a pierwszy singiel Sandé – „Heaven” – był naprawdę fajnym, świeżym mariażem trip-hopowej wrażliwości z soulującym popem o klubowym inklinacjach, całościowo jednak „Our Version Of Events” ma z tym klimatem niewiele wspólnego. Właśnie szykowana na kolejny singiel pusta ballada „My Kind Of Love” brzmi, jakby została wykradziona z kieszeni Adele przez mało wyrafinowanego złodziejaszka. Właściwie poza „Heaven” i podobnym do niego „Daddy” większość utworów z „Our Version Of Events” pomaga przepoczwarzyć Sandé na przewidywalną, nieinwazyjną, a przez to miałką pop/soulową wokalistkę, choć ta dziewczyna ze Szkocji niegdyś szukała swojego brzmienia w nieco innych, bardziej twórczych i ciekawszych rewirach. Jednakże całe to obranie niezrozumiałego, złego kierunku w przypadku Sandé może mieć pewne wyjaśnienie. Nazywającą się w rzeczywistości Adele Emeli dosięgła chyba jakaś klątwa imienia. Innej linii obrony nie jestem w stanie sobie wyobrazić.
Komentarze
[12 kwietnia 2012]