Rocket Juice & The Moon
Rocket Juice & The Moon
[Honest Jon’s; 26 marca 2012]
Damon Albarn nic nie musi. Sporą ilością tego, co zrobił do tej pory, zapracował sobie na doczesny kredyt i teraz nic już nie musi. Bardzo wiele jednak może i należycie z tego korzysta. Czy to zarabiając pieniądze (za pomocą Gorillaz i sporadycznych koncertów Blur), czy bawiąc się w najlepsze podczas jamów z Flea i Tonym Allenem. W czasach, gdy chyba nikt już tak naprawdę nie czeka na pełnoprawny powrót jego macierzystej kapeli, pozostaje nam się tylko bawić razem z nim. A także, opcjonalnie, pomagać mu zarabiać ten hajs.
Rzut okiem na zewnętrzne aspekty tego wydawnictwa, takie jak okładka, długość playlisty (i nazwy projektu) czy obecność Eryki Badu wśród gości, każe zacząć myśleć, że oto dostajemy kolejny epicki album wypełniony kosmicznym r’n’b-funkiem spod znaku The Sa-Ra Creative Partners bądź The Jet Age of Tomorrow. Wkrótce jednak porzucamy ten trop, choć – jeśli szukać odniesień wśród wymienionych ekip – „Rocket Juice & The Moon” najbliżej do płyty „En’ A-Free-Ka” Shafiqa Husayna, oczywiście ze względu na afrykański entourage. Używam tego słowa również w znaczeniu osobowym, bowiem bębniarz Tony Allen, wieloletni współpracownik Fela Kutiego, człowiek, który praktycznie wymyślił afrobeat (z naciskiem na drugi człon tego terminu), jest tutaj prawdziwym bohaterem. Jego gutaperkowe bicie, skomplikowane, ale zarazem niezwykle wyluzowane, przy całym swoim bogactwie sprawiające zastanawiająco kameralne wrażenie anektuje całą uwagę słuchacza na tyle mocno, że nie dziwie się, iż Damon zdecydował się schować za sceną. Ten (ponoć demiurg projektu) użycza swego wokalu jedynie dwukrotnie. Raz, w najbardziej piosenkowym (i przez to może nieco odstającym) „Poison”, typowej eleganckiej balladzie z cyklu *zmęczony Albarn* opartej na (żadna niespodzianka) fajnie obmyślonej pracy sekcji rytmicznej. Po wtóre zaś w „Benko”, pełniąc jedynie rolę poplecznika malijskiej piosenkarki Fatoumaty Diawary.
Część tych numerów odznacza się ewidentną szkicowością. To w końcu, w dużej mierze – jak zresztą mówią zainteresowani – po prostu zapis luźnych jam-sessions nagrywanych z doskoku, w przerwach między innymi zobowiązaniami muzyków. Wszystkie z nich komponują się jednak w spójną całość. Robota Hypnotic Brass Ensemble, szczególnie na tle Allenowskich bitów, przywodzi na myśl spuściznę Kutiego, Albarn przypomina sobie o egzotycznych doświadczeniach z sesji „Think Tank”, a i basiście popularnych redhotów nie sposób odmówić wyczucia i umiejętności w pruciu po gryfie niczym Usain Bolt po bieżni. Brzmi to pięknie (jeszcze raz: nagłośnienie tych bębnów!) i, rozpatrywane w kategoriach jednorazowej zabawy, jako efekt prywatnych podjarek grupy zajawkowiczów (w tym przypadku akurat słynnych), również potrafi przynosić radochę. Ja bawię się całkiem nieźle, dziękuję.
Komentarze
[17 kwietnia 2012]
[15 kwietnia 2012]
[14 kwietnia 2012]
[14 kwietnia 2012]