Mouse On Mars
Parastrophics
[Monkeytown; 24 lutego 2012]
Swoim nowym, dziesiątym już (nie licząc „Live 04”) albumem, Andi Toma i Jan St. Werner nie tylko starają się przypomnieć starym fanom, ale mrugają też okiem do dzisiejszej młodzieży. Usianymi gęsto na całej długości „Parastrophics” nawiązaniami do tego, co działo się w elektronice przez kilka ostatnich lat, zdają się mówić: to między innymi dzięki nam macie dziś te wszystkie chore dźwięki, nie zapominajcie o tym. Koniec z rozdętym eklektyzmem „Idiology”, wycieczkami w stronę przystępności „Radical Connector” i hałaśliwymi eksperymentami „Varcharz”. Kolejny raz panowie dają upust swojemu patologicznemu przymusowi dekonstruowania dźwięków, na który skarżą się w filmie obrazującym proces powstawania płyty. Dostarczają przy tym dobrze znanej, kreskówkowej zabawy w ilości, jakiej nie było u nich chyba od czasów „Niun Niggung”. Ale też nie da się ukryć, że to pierwsze dzieło Niemców, wobec którego użyłbym przymiotnika „wtórne”. I to nie tylko dlatego, że duet brzmi tutaj po prostu tak, jak oczekiwali najzagorzalsi fani wychowani na klasycznych pozycjach z lat dziewięćdziesiątych. „Parastrophics” to swoiste podziękowanie dla ludzi, którzy inspirowali się muzyką Mouse On Mars. Nowe utwory wydane zostały przez label należący do Modeselektora, nie dziwi więc aż tak bardzo, że momentami MOM zbyt nachalnie próbują wbić się w buty Bronserta i Szarego („Baku Hipster”). Kokietują również nową falę klejenia hip-hopowych instrumentali spod znaku Flying Lotusa (np. „Chordblocker, Cinnamon Toasted”) czy słonecznych pejzaży Oriola („Syncropticians”). Niemniej, czynią to wszystko z charakterystycznym dla siebie zawadiactwem i humorem, a także olśniewającym przepychem aranżacyjnym i produkcyjnym, którego uczniom czasem brakuje. Chwilami ciężka to i drażniąca poszatkowaną strukturą płyta, ale i brzmiąca bardzo aktualnie. Fajnie, że wrócili, i że jeszcze nie zdziadzieli.