Matt Elliott
The Broken Man
[Ici, d'ailleurs...; 26 stycznia 2012]
Matt Elliott to w prostej linii spadkobierca smutnej, posępnej nastrojowości Nicka Drake’a i Elliotta Smitha. Dodatkowo Anglik z Bristolu konsekwentnie wzbogaca swoją solową, folkową twórczość o ludyczny, wschodni pierwiastek, przez co jego utwory, szczególnie pod naszą szerokością geograficzną, brzmią wyjątkowo swojsko i są nam chyba emocjonalnie dość bliskie. Najnowsza płyta w dyskografii Elliotta to stylowa i piękna kontynuacja muzycznej ścieżki, którą twórca Third Eye Foundation od lat pokonuje. Ten album swoim wysublimowaniem i zadumaną elegancją porównywany winien być z tymi najlepszymi z dyskografii angielskiego pieśniarza – pomostowym „The Mess We Made” i depresyjnym tryptykiem (czy on w ogóle kiedykolwiek nagrał przeciętną płytę?). Melancholię Matta Elliotta, jego uduchowioną wrażliwość i cudowną predyspozycję do genialnego smęcenia na „The Broken Man” najdoskonalej ukazują szczególnie te kilkunastominutowe bajdurzenia, w których albo gitara płacze razem z wokalem Elliotta („Oh How We Fell”), albo pianino („If Anyone Tells Me...”) szkicuje smutne, przejmujące obrazki. Anglik nie opowiedział nam jeszcze swojego „Pink Moon”, może nawet nigdy czegoś takiego nie popełni, ale nie musi, bo za każdym razem z jego wyciszonej, skrajnie depresyjnej muzyki wypływa piękno i majestat naprawdę znakomitego, autentycznego artysty.
Komentarze
[6 marca 2012]
[6 marca 2012]
HA HA HA!
Pani Kasiu, zbieżność imienia z nazwiskiem zupełnie przypadkowa. Nie każdy smęciarz - a już na pewno nie Matt - to spadkobierca Drake'a i Smitha.
Ale szacunek za przybliżenie tej płyty czytelnikom basowo-house;owego portalu;)