Of Montreal
Paralytic Stalks
[Polyvinyl; 7 lutego 2012]
The Flaming Lips a Of Montreal. Dwa projekty charyzmatycznych liderów realizowane z pomocą skupionych wokół nich muzyków. Dłuższy (TFL) lub krótszy (OM) staż w „podziemiu”. Konceptualny eksperyment po drodze („Zaireeka”/„Coquelicot...”). Wielki, bezbłędny materiałowo album i początek kariery w „mainstreamie” („The Soft Bulletin”/„Satanic...”). Dalej szereg solidnych, acz nie-tak-dobrych płyt. W końcu powrót chęci eksperymentu („Embryonic”/„Paralytic Stalks”).
I tak, album otwiera przyciężki cure’owski potwór, sprzęgający jak większość z dzieła Coyne’a sprzed trzech lat. Potem zdaje się być lepiej, bo dostajemy serię tradycyjnie ładnych, bogato zaaranżowanych piosenek (nawet lepszych niż na dwóch ostatnich LP), ale co z tego, skoro ostatnie z nich (czyli jednak większość płyty) przeradzają się w nuuudne, ciągnące się w nieskończoność makarony. Już na „Hissing Fauna...” Barnes męczył mnie takim długim „The Past Is A Grotesque Animal” i tym samym udowodnił mi, że takiego go nie lubię. Więcej dowodów nie potrzebuję, Kevin. No, ale dynamiczną repetycję całkiem fajnego motywu, jak w tamtym numerze, to jeszcze zniosę, wszak z krautrockiem jestem za pan brat. Co jednak począć z tym tanim słuchowiskiem, tymi przypadkowymi plamami, zgrzytami, uderzeniami w ksylofony i cymbały, szeptankami i strojeniem się orkiestry przez pięć minut? Na wiki napisali, że Barnes ma nowego flecistę. I dużo go słychać na tej płycie. Szkoda, że oprócz świetnych lounge’owych wstawek w krótkich formach (naprawdę śliczna bossa nova „Malefic Dowery”) jego rola polega na dzikim dęciu w momentach rozmemłania.
Największą zaletą tego albumu, tak jak każdego nowego albumu grupy Of Montreal jest to, że wyzwala u mnie powrót do „Satanic Panic” i ponowne doznawanie, jak za dzieciaka. Rzecz jasna działa to przy okazji na szkodę nowych dokonań, ale początek (no, może nie POCZĄTEK tout cour) „Paralytic Stalks” pokazuje, że Of Montreal nadal potrafi bawić. Chociaż Kevin Barnes stał się ostatnio jednym z tych wokalistów, którzy mają do powiedzenia więcej, niż przewiduje linia melodyczna (do fanów „Kaputt” nie należę; swoją drogą, on i Bejar – barwowo jedna liga), to te kilka piosenek zdaje egzamin. Już bardziej Queen niż Bowie i Beatlesi (melodyczny mikro-cytat z „Friends Will Be Friends” w „Dour Percentage”), jak zawsze dbałość o detal w sferze produkcji i swoiste trademarki Kevina, może z nostalgicznych względów witane przez mnie tak entuzjastycznie. Te rozedrgane falsety w chórkach – jak tu ich nie kochać?
Mimo wszystko rozumiem posunięcia związane z tym albumem. Na poprzednich były „tylko” krótkie piosenki i faktycznie czegoś brakowało. Barnes musiał w końcu wykombinować coś nowego, ale „Paralytic Stalks” to jeszcze nie ta droga. Raczej konsekwencja błądzenia. Dajmy chłopakowi popróbować dalej.
Komentarze
[23 maja 2015]
[2 marca 2012]
[2 marca 2012]
[2 marca 2012]