Ocena: 5

Gonjasufi

MU.ZZ.LE

Okładka Gonjasufi - MU.ZZ.LE

[Warp; 23 stycznia 2012]

Wydany w 2010 roku, debiutancki album Gonjasufi, nagrany przy współpracy z takimi producentami i DJ-ami, jak Flying Lotus, Gaslamp Killer czy Mainframe, był swego rodzaju – chyba nie będzie przesadą użycie tego słowa – objawieniem. Tej ożywczej mieszanki hip-hopu, ethno-rocka, i psychodelii lat 60-tych nie sposób było zignorować. Zgodnie z przewidywaniami, zarówno album, jak i stojący za całym przedsięwzięciem Sumach Ecks, doczekali się się życzliwego zainteresowania ze strony branżowych mediów. Nie ukrywam, że ja również dałem się porwać, prawionym w oparach haszyszu, kazaniom samozwańczego sufi, a przede wszystkim oferowanemu przezeń koktajlowi muzycznemu. Z tym większym zainteresowaniem czekałem na nowy album (właściwie minialbum) rapującego nauczyciela jogi, który stworzył go tym razem praktycznie o własnych siłach. Po drodze dostaliśmy jeszcze, zapewne celem utrzymania napięcia na odpowiednim poziomie, album z remiksami oraz średniawą EP-kę „The Ninth Inning”.

Mam wrażenie, że Sumach przez ostatnie półtora roku za rzadko odwiedzał pustynię Mojave celem praktykowania sufickiej ascezy i szukania w odosobnieniu duchowej inspiracji dla swoich kolejnych dzieł. Co gorsza, może robił właśnie to, zamiast nawiedzać ukryte przed oczami profanów, obskurne antykwariaty z zapomnianymi winylami, zawierającymi klasykę tureckiego rocka. Niestety, sufiemu zabrakło również utalentowanych kolegów, którzy wspomogli proces twórczy debiutanckiej płyty. Na „MU.ZZ.LE” wspiera go jedynie pochodzący z San Diego twórca psychodelic /grime Psychopop. Na pierwszy rzut oka (ucha), wszystkie składniki decydujące o sukcesie poprzedniego longplay’a są na miejscu. Nawiązania do psychodelii lat 60./70., bliskowschodnie motywy, leniwe bity, a wszystko to skąpane w kwaśnej, na poły mistycznej atmosferze, wspomaganej przez fantastyczną produkcję w stylu lo-fi i chrypiąco-kraczący wokal Ecksa. Czego więc brakuje? Trafiających w sedno i chwytających za serce motywów przewodnich, czyli, jak się okazuje, tego, co najważniejsze. Poprzedni krążek, wbrew zawiesistej, wręcz lepkiej atmosfery, zawierał kilowatogodziny energii, które spokojnie można przeliczyć na ilość odtworzeń albumu. Nie brakowało odpowiednio wsamplowanych melodii, które mogły podnieść człowieka na nogi, mimo całodobowego bagażu zmęczenia.

Tymczasem „MU.ZZ.LE” zamula, zamiast porywać i inspirować słuchacza. Owszem, można to zrzucić na karb negatywnych emocji, bo przecież Ecks wielokrotnie powtarzał w wywiadach, że jego nagrania służą wewnętrznemu oczyszczeniu, spłukaniu obciążającej ducha winy i złości. Problem w tym, że złości właśnie nie słychać, a odrobinę by się jej przydało, bo złość – możecie się zgodzić lub nie – jest sprawą energetyczną i odpowiednio ukierunkowana pozwala zmieniać rzeczywistość. Tu mamy tylko narkotyczny stupor oraz bezsilne biadolenie nad losem własnym i grzesznego społeczeństwa. Co gorsza, niektóre utwory sprawiają wrażenie porzuconych w połowie aktu twórczego, zaś wybrane motywy domagają się rozwinięcia. Pisząc to, w żadnym wypadku, nie sugeruję się czasem trwania kawałków, bo przecież te z debiutu też oscylowały wokół dwóch/trzech minut i jednocześnie nie pozostawiały uczucia niedosytu.

Trzeba przyznać, że nowy album jest, pod względem nastroju, bardziej jednolity, co w sumie powinno być cechą premiowaną, ale w tym przypadku nie jestem pewien, czy wpływa to pozytywnie na odbiór płyty. Im dalej w las, tym bardziej atmosfera się zagęszcza, zaś słuchacza ogarnia znużenie. Nawet jeden z największych atutów artysty – jego charakterystyczny, skrzekliwy głos, ewokujący tak wiele uczuć w krótkim odstępie czasu – sprowadza się głównie do żałobnego kwękania, co staje się uciążliwe, zwłaszcza w drugiej połowie albumu (na wysokości „Skin” i „The Blame”).

Żeby było jasne, nie mamy do czynienia z żadną tragedią. Tego krążka da się słuchać. Po prostu ujawniły się moje skłonności do narzekania, bo Gonjasufi wyzwolił je swoją muzyką. Ostatecznie są na tym albumie momenty godne uwagi, jak chociażby hipnotyczny otwieracz w postaci „White Picket Fence”, nieco rozmyty, z wplecionym motywem opartym na brzmieniu elektrycznego fortepianu, także następująca po nim kowbojska psychodelia „Feedin’ Birds”, albo radosne gaworzenie niemowlaka wrzucone na początku „Nikels and Dimes” czy też cały, stylowo zadymiony „Blaksuit”. Mógłbym wymienić jeszcze kilka takich fragmentów, co jednak nie zmienia bolesnego faktu, że tym razem ulotniła się gdzieś siła dobrze podkradzionych sampli oraz kompozycyjna błyskotliwość, potrzebna nawet wtedy, gdy z założenia budujemy dźwiękowy śmietnik.

Eklektyzm „A Sufi and a Killer” nie dość, że nie zniesmaczał, to jeszcze zachwycał świeżym połączeniem pozornie odległych tradycji brzmieniowych, sugerował muzyczną i popkulturową erudycję. Na „MU.ZZ.LE” Gonjasufi przesuwa akcenty – staje się bardziej kaznodzieją niż badaczem kultury czy muzycznym archiwistą. Pogrąża się w żałobnej modlitwie, eksponuje lęki i traumy, a przede wszystkim zanadto marudzi. Jego najnowsza nauka, jest kazaniem wygłoszonym przez, zbyt ufnego we własne mechanizmy poznawcze, kapłana ze skłonnościami do fatalizmu (jak już mówiłem, zabrakło kilku mędrców z L.A., którzy umiejętnie go powściągali). Ta płyta nadaje się dla kogoś, kto odrzuca dobra doczesne i wybiera się na daleką samotną wędrówkę. Gonjasufi może ją sobie zabrać na pustynię.

Paweł Jagiełło (22 lutego 2012)

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 
Gość: inny_gość_niż_oecd
[7 marca 2012]
hej Jagiełło, lubię Twoje recki
Gość: oecd
[22 lutego 2012]
hej Jagiełło, lubię Twoje recki

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także