Lindstrøm
Six Cups Of Rebel
[Smalltown Supersound; 6 lutego 2012]
Jest na tej płycie fragment, dla którego warto się przemęczyć przez cokolwiek rozwlekłą, pełną chaosu całość – apokaliptyczny finał „Hina”. Poszarpane, mechaniczne akordy syntezatora splatające się z niepokojącymi zawodzeniami wokalu, pomimo ciężkości i upiornej, dusznej atmosfery, są wyczekiwanym przez długie minuty powiewem świeżości. Do jaśniejszych punktów należy również otwierający album (nie licząc organowego intro) singiel „De Javu”. Lindstrøm postanowił wzbogacić swoją wizję kosmicznego disco, nawarstwiając partie perkusyjne, ale i nie zapominając o chwytliwych motywach. Jednak im dalej, tym coraz trudniej zdzierżyć monotonię i kontrowersyjne pomysły Norwega. Jak wielu utalentowanych instrumentalistów, wpada on w pułapkę progresywnej orgii, beztreściowej młócki i poszukiwań po omacku (absurdalny wstęp do „Call Me Anytime” przechodzący w przydługi, nudny trans). I pisze to człowiek, w którego słowniku nie ma takich pojęć, jak „przeprodukowany”. Fajnie, że Norweg chciał spróbować czegoś nowego. Szkoda, że zatracił poczucie elegancji i umiaru, którym wyróżniały się jego wcześniejsze nagrania.
Komentarze
[23 lutego 2012]
Ja sie raczej dziwie, ze Ciebie jeszcze zawodzi to, ze miewasz odosobnione opinie. Sorry, musialem. ;)
[22 lutego 2012]
[22 lutego 2012]
[22 lutego 2012]
[22 lutego 2012]
Bez urazy chłopaki i dziewczyny, ale wasze epopeje może są godne podziwu, ale czytać to się ich nie chce ani trochę.
[22 lutego 2012]
[22 lutego 2012]