Portico Quartet
Portico Quartet / Isla / Knee-Deep In The North Sea
[Real World / Babel; 30 styczeń 2012]
Na wstępie muszę się wytłumaczyć, skąd wytrzasnąłem taki poroniony pomysł, żeby pisać recenzję tegorocznej płyty w połączeniu z rozprawieniem się z dotychczasową twórczością zespołu. Ni to felieton, ni to przegląd. Jeden akapit wciśnięty w tekst zwykle wystarcza, aby wychwalić bądź zbesztać poprzednie dokonania grupy. W przypadku Portico Quartet to trochę za mało, żeby zadośćuczynić przeoczenie jakiego dopuściliśmy się w przeszłości. Pocieszam się, że znajduję się w diametralnie lepszym położeniu od takiegoJanusza Wronkowskiego – bezdomnego, bezrobotnego na progu alkoholizmu, który miał odpowiadać przed niezawisłą sędziną Anną za włamanie do osiedlowego sklepu. Zanim Ryszard Rynkowski zacznie nalegać, żeby wypić za błędy; tchórzliwie, nie zważając na uszczerbek suspensu, wypalę – ja ten zespół po prostu bardzo lubię.
Portico Quartet to czwórka chłopaków ze wschodniego Londynu, która zadebiutowała w 2007 roku albumem „Knee-Deep In The North Sea” (7/10), który spotkał się z nielichym zainteresowaniem – otrzymał nawet nominację do Mercury Music Prize. Grupa postanowiła dowieść, że idee stojące za działalnością takich grup jak Cinematic Orchestra czy Jaga Jazzist są ciągle żywe i aktualne tak jak uwielbienie obywateli Korei Północnej dla Kim Dzong Ila. Przy pierwszym kontakcie zespół zaskakiwał odważnym użyciem relatywnie nowego rytmiczno-melodycznego instrumentu, noszącego nazwę – hang. Wynaleziony lekko ponad dekadę temu, produkowany jest ciągle tylko w małym zakładzie w Berne przez jego twórców. „Knee-deep In The North Sea” składał się z radosnych improwizacji, które jednak nigdy nie rozwijały się w zaskakujące rejony, wszystko rozgrywało się w ramach ustalonych kompozycji – zaawansowanych przymiarkach do właściwego połączenia melodyjnych partii saksofonu, wszechobecnego hangu z żywą, skupioną pracą sekcji rytmicznej. Nie wystarczyło to do zgarnięcia Mercury Music Prize. Ta sztuka nie udała się też naszemu dobremu znajomemu – Burialowi, przepraszam, czy ktoś pamięta „The Seldom Seen Kid” zespołu Elbow? Później Portico Quartet szybciutko przeniosło się do Real World Records, wytwórni Petera Gabriela i po roku mieli już gotową kolejną płytę – „Isla”.
Ale zanim przejdziemy do rzeczy, cofniemy się o kilka lat wstecz, żeby przeprowadzić autopsychoanalizę dla początkujących i zarysować kontur kontekstu mojego uczucia dla drugiej płyty Portico Quartet. Moje pierwsze razy z muzyką jazzową miały miejsce późnymi nocami. „Trzy kwadranse jazzu” Jana Ptaszyna Wróblewskiego na antenie Programu Trzeciego. Nerwowy nastrój „La Nevada” Gila Evansa na początku każdej audycji. Jazz fajny jest. Nigdy do końca nie łapałem co jest takiego nieprzepartego, nieprzyswajalnego, niezrozumiałego w tej muzyce. Przy okazji recenzji „Três Cabeças Loucuras” pisałem o moim wiecznym rozdarciu pomiędzy sprzecznymi elementami: ustaloną formą a wolną improwizacją; słodkimi melodiami a kakofonią. Stąd też, nigdy nie miałem kłopotów z polubieniem free-jazzowych ekstremów typu „Machine Gun” Petera Brötzmanna, a z drugiej strony lekkich, zwiewnych przyjemności takich jak „I Took Up The Runes” Jana Garbarka. Szczere i prawdziwe uczucie do takiej odmiany lajtowego jazzu wydaje się kluczowe do zaakceptowania w pełni drugiej płyty Portico Quartet.
„Isla” (9/10) to studium muzycznej dystynkcji. Nagrana w studiu Abbey Road z producenckim wsparciem Johna Leckie zachwyca eklektyzmem. Elegancja, wyrafinowanie i konceptualizm kojarzy się z Bang on a Can All-Stars czy najlepszym okresem Tortoise. Zintensyfikowane repetycje drobnych motywów rytmiczno-melodycznych wiążą się z fascynacją minimalizmem spod znaku Steve’a Reicha. Rozlane leitmotivy Jacka Wyllie przypominają mi melodykę Garbarka na „Molde Canticle”, w której to jestem, co tu dużo zrzędzić, beznadziejnie zakochany. Zmyślny język pochodzący z chlubnych inspiracji. Przykładna egzekucja pomysłów w heterogenicznych utworach. Niesłychanie zimowa płyta. Doskonale wpasowuje się w aktualny, zaśnieżony krajobraz z krystalicznie czystym niebem i syberyjskim chłodem. Taka aura jest kontrastem i dopełnieniem, dla ciepłego, akustycznego, ale bardzo precyzyjnego, przejrzystego brzmienia płyty. Po trzech latach od premiery, moim zdaniem, „Isla” jest jednocześnie przeoczoną i niedocenioną płytą. Nigdy do końca nie zrozumiałem fenomenu „Merriweather Post Pavilion”.
Podczas ubiegłorocznego krakowskiego Sacrum Reichum Profanum zostałem przyspawany do podłogi hali dawnej ocynowni, gdy Leszek Możdżer wykonywał „Piano Phase” grając jednocześnie na dwóch fortepianach. Kompozytor świętujący swoje siedemdziesiąte piąte urodziny był pełen podziwu dla umiejętności naszego pianisty – utwór był przecież stworzony z myślą o dwóch muzykach, a Leszek pozwolił sobie jeszcze na improwizację, wyjście poza ustaloną formę. Podczas takich sobie interpretacji Adriana Utleya z Pianohooliganem czy djskich zabaw Envee uświadomiłem sobie, że już dawno nie słyszałem wieści od chłopaków z Portico Quartet.
Zapowiedź nowej płyty, zatytułowanej po prostu „Portico Quartet” (7/10), ukazała się trzy miesiące temu i była po prostu znakomita. „Ruins” jest kapitalnym połączeniem starego Portico z novum, czyli inspiracją aktualnymi trendami w muzyce elektronicznej. Jeszcze bardziej przebojowy rozpoznawczy leitmotiv, spotyka się z nerwowym pulsem The Necks i ma czaderski groove; chwila wyciszenia natychmiast kojarzy mi się z „Hairless Heart” Genesis. Moje uczucie jakim darzę „Isla” i wynikający z tego potencjał jaki przypisuję grupie, plus świetne pilotujące „Ruins”, plus *tak wygląda zapowiedź płyty roku* w sumie, musiały tak się skończyć. Delikatnym zawodem. Muzyka Portico Quartet straciła chwilami swoją złożoność, tak jakby nie została do końca kompozycyjnie ogarnięta, wykończona. Uleciała detaliczność aranżacyjna „Isli”. Zasmuca mnie np. pozbawione napięcia, centrum trzyczęściowego „Lacker Boo” (i jego bardziej irytujący niż transowy rytm) czy transparentna melodia „City Of Glass”. Przyczyną straty *jednego wymiaru* mogło być odejście nieoficjalnego lidera Nicka Mulveya, użytkującego głównie hanga i zastąpienie go przez Keira Vine, muzyka o niezbyt imponującym portfolio, grającego owszem na szwajcarskim wynalazku, ale skupionego bardziej na obsłudze elektronicznych przystawek. Choć rzeczywistość nie jest taka czarno-biała, przepięknie brzmią fragmenty jazzowo-ambientowe stworzone w duchu hipotetycznej kolaboracji Tima Heckera z Supersilent („Window Seat”, „4096 Colurs”, „Trace”); płynące, nakładające, memłające, rozpływające się tekstury stanowią o sile tego krążka. Zaskakująco przyjemnie wypada pierwsza pełnoprawna piosenka „Steepless” z gościnnym wokalnym wsparciem Corneli Dahlgren; mogłaby spokojnie zmieścić się na „Space Is Only Noise” Nicolasa Jaara i podratować zjeżdżające po równi pochyłej napięcie drugiej części krążka.
Mam drobny personalny kłopot z pewnym detalem, który przeszkadza mi i wadzi. Sekcja rytmiczna jest produkcyjnie trochę oderwana od pozostałych faktur i całości miksu. Na moje ucho ugrzęzła w nijakim nujazzowym brzmieniu z poprzedniej dekady, nie ma lekkości w jakiej operują post-dubstepowcy ani konkretu jaki oferuje Elisson. Wyszperałem ciekawostkę, że chłopaki mieszkają w jednym domu z Jamie Woonem. Więc do diaska, mógłby im coś szepnąć podczas jakiegoś czwartkowego wieczorku przy herbatce. W temacie zmagań jazzmanów z maszynerią Flying Lotusa: ciekawe, jak poradził sobie z nią Vijay Iyer Trio.
„Portico Quartet” mimo swoich kilku swoich słabości i tak jest bardzo interesującą płytą, ciekawym głosem w odświeżeniu formuły muzyki zawierającej takie określenia jak „nu”, „ambient”, „jazz” , a przez swoją złożoność wymykającą się próbom przylepienia pejoratywnych znaczeń. Zaglądając w otwarte głowy tych młodych chłopaków wydaje mi się, że tegoroczny album może być tylko pomostem między „Isla”, a czymś większym, co czai się w przyszłości. Cóż, ostatecznie nie mogę bujać się w uniesieniu przy „Portico Quartet”, tak jak Zbigniew Hołdys przy Gotye feat. Kimbra. Fajny kawałek, chyba go wrzucę na walla.
Komentarze
[28 marca 2021]
[22 lutego 2012]
[20 lutego 2012]