Air
Le Voyage Dans La Lune
[Astralwerks; 6 lutego 2012]
Przyznam się z miejsca, że „Moon Safari” jest jednym z moich ulubionych albumów w ogóle. Jestem w pełni świadom, jak bardzo niespektakularnym – w dzisiejszych czasach traktowanym najwyżej jako klasyk lounge’owej muzyki i nie zamierzam akurat tych argumentów odpierać. Jednak za tą leniwą, niepozorną otoczką czai się płyta kompletna, zarówno koncepcyjnie, jak i konstrukcyjnie. Niby jakaś relaksacja, ale kapitalnie skomponowana i wyprodukowana – a przy tym wszystkim świetnie spięta, sprecyzowana całość. Wraz z różnej jakości poszerzaniem katalogu wydawniczego, nie sposób im tego odmówić, towarzyszył im nieustanny rozwój. Rzecz w tym, że gdy zespół nagrywa tak kompletny debiut (do dziś zawstydzający w kontekście produkcji czy dojrzałości muzycznej materiału), może się postrzępić przy rozwijaniu. Air w tę pułapkę wpadli, ale zdaje się, że było w tym nie mniej samoświadomości, jak przy kształtowaniu własnego, z miejsca zdefiniowanego stylu.
Stąd niewiele emocji towarzyszyło mi dotąd w przechwytywaniu informacji o nowych wydawnictwach Francuzów. „Le Voyage Dans La Lune” jest jednak pewną kulminacją, wydobyciem na wierzch retrospekcji, z którymi chyba czekali od dłuższego czasu. Bo Air wracają na Księżyc, a droga wiedzie przez kolejny powrót – do muzyki filmowej. Wszystko splata się w jeden wątek za sprawą 16-minutowego filmu Georgesa Mélièsa sprzed 110 lat – absolutnie kultowego i pionierskiego obrazka dla kina science fiction. Obrazka niemego i czarno-białego zarazem, który został właśnie przywrócony światu po wielopłaszczyznowym liftingu. Psychodeliczna kolorystyka to efekt długotrwałych prac rekonstrukcyjnych nad jedyną barwną kopią obrazu, o zajęcie się kwestią ciszy poproszono Godina i Dunckela, a oni postanowili upiec na tym ogniu i drugą pieczeń, rozszerzając materiał na pełen album.
Kosmiczne wojaże grupy nie mogą być lżejsze, niż ostatnio, gdyż w międzyczasie NASA nie odkurzała księżycowego szlaku. Duet jednak, w przeciwieństwie do światowej astronautyki, wydaje się, że widzi sens powrotu na naturalnego satelitę Ziemi i wcale nie jest to sens wydumany. Oczywiście Air to dziś zupełnie inny zespół, niż na Moon Safari. Nie sposób jednak chwytać tego premierowego materiału w kontekst poprzednich płyt. To muzyka zamawiana i gdzieniegdzie to prześwituje. Konfrontacja kotłów orkiestrowych z maltretowaniem potencjometrów Mooga, wszystko uzupełnione mariażem księżycowych brzmień – znajomych, a mimo to, penetrujących jakby nie te, co poprzednio rejony. Nawet dwie piosenkowe formy oddalone są (może nie o świetlne lata, ale jednak) od dotychczasowej odsłony singlowej duetu, przy czym to Victorii Legrand sprezentowali lepszą z nich. Dużo tu ilustracji, często czytelnie filmowych, pokazujących, jak świetnie w tej formule odnajdują się Francuzi. Znakomicie w obrazie pracują przede wszystkim motoryczne „Parade” czy pchana nerwowo na przód kapitalnym progresywnym basem, „Sonic Armada” – oba sprawnie podążając za dynamiką filmu, są jego naturalnym uzupełnieniem, a nie wymuszoną fanaberią.
To oczywiście nie jest płyta, która przywróci światu Air. W ogóle tchnie z niej dosyć ponurą konstatacją, że czegokolwiek by nie nagrali – już zawsze pozostaną zespołem niedosięgającym pewnego pułapu. Tchnie jednak także brakiem napięcia, swobodą. Bądź co bądź to bardzo udany soundtrack, perfekcyjnie skorelowany z obrazem. Jako samodzielny twór na pewno nie jest to płyta dziejowa, ale takim promem jeszcze parę razy w tym roku na Księżyc polecę.
Komentarze
[7 marca 2012]
[20 lutego 2012]