Ocena: 6

Mark Lanegan Band

Blues Funeral

Okładka Mark Lanegan Band - Blues Funeral

[4AD; 6 lutego 2012]

Siedem, a rocznikowo nawet osiem lat przerwy między regularnymi albumami to szmat czasu. Nie oznacza to jednak, że Mark Lanegan pojechał na przedłużone ponad wszelką miarę wakacje. W tym okresie wielokrotnie przypominał o sobie, udzielając się w innych zespołach/projektach. Wystarczy wspomnieć trzy krążki w duecie z Isobel Campbell, wyśmienitą płytę „Saturnalia”, nagraną z Gregiem Dullim pod szyldem The Gutter Twins, współpracę z Soulsavers itp. Nie tylko z kronikarskiego obowiązku, ale z uwagi na zawartość, należy jeszcze odnotować udział tego pracowitego muzyka na „We Are Only Riders” The Jeffrey Lee Pierce Sessions Project, gdzie tacy artyści, jak Nick Cave, Lydia Lunch, Mick Harvey i David Eugene Edwards wykonali, odnalezione po latach, ostatnie utwory Jeffreya Lee Pierce’a (The Gun Club, anyone?).

Na „Funeral Blues” Lanegan po raz kolejny serwuje nam swoje kowbojskie mądrości dla zmęczonych życiem, złamanych przez los facetów, którym pozostało już tylko utopić się w szklaneczce whiskey lub ukręcić sobie pętlę i zawisnąć w jakimś odludnym miejscu, gdzie nikt nie będzie przeszkadzał w wypaleniu ostatniego papierosa. No i dobrze, można byłoby machnąć na to ręką i przejść do porządku dziennego, bo przecież wszystko już było i znamy te historie na pamięć. Problem w tym, że coś nas powstrzymuje przed takim załatwieniem sprawy. Nie tylko okazuje się, że w starym dobrym stylu Lanegana pojawiły się nowe akcenty, ale również, chyba po raz pierwszy solowej w karierze, ten facet nagrał tak równy album.

Przede wszystkim daje się zauważyć większy niż do tej pory udział elektroniki, co jednak nie zmienia pijaczo-kaznodziejskiego wymiaru tej twórczości. Zdecydowanie najbardziej wyrazisty pod tym względem jest oparty na dyskotekowym bicie „Ode To Sad Disco”, będący zgrabną trawestacją synth-popowych wzorców, przełożeniem ich na język muzyki dla zabiedzonych samotników. Równie mocno przesiąknięty elektroniką, choć już w innym stylu, jest melancholijny „Harborview Hospital” – kolejny mocno wyróżniający się na tej płycie kawałek. Pykający automat perkusyjny usłyszymy także w zamykającym album „Tiny Grain Of Truth”. Czasami delikatny elektroniczny podkład pojawia się jedynie w tle, niemal zlewając się z innymi instrumentami („Gray Goes Black”).

Żeby było jasne, „Blues Funeral” obfituje też w typowe dla twórczości Lanegana utwory z rejonów americany, niekiedy podlanej morricone’owskim sosem („St. Louis Elegy”). Do takich standardów zaliczyć można z pewnością snujący się powoli „Bleeding Muddy Waters”, przestrzenny „Phantasmagoria Blues” czy ponury „Deep Black Vanishing Train”. Na płycie dominują średnie bądź nawet szybkie (jak na ten rodzaj grania) tempa, co przy wyrazistej motoryce, czyni z niej doskonały soundtrack do dalekich wypraw samochodem. Czasem jesteśmy na jakiejś zagubionej autostradzie, zmierzając donikąd („Gray Goes Black”, który mógłby wyjść spod ręki Chrisa Rea, z tym, że wtedy wiedzielibyśmy, że jedziemy do Piekła, bo przecież nie do domu na Święta), innym razem rzeczywistość prezentuje się w jaśniejszych barwach i widać przynajmniej horyzont (zagrany z Joshem Hommem „Riot In My House”, albo z innej beczki „Quiver Syndrome”). W ogóle, należałoby się kiedyś zastanowić nad użytkowym wymiarem muzyki tworzonej przez smęcących właścicieli ochrypłych głosów – dobra do podróżowania, do kielicha, do niezdrowej miłości, do samobójstwa… czasem nawet do wszystkiego naraz.

Konkludując, mamy to, czego chcieliśmy – stary dobry Mark Lanegan, ale w nieco odnowionych szatkach, a przy tym niezwykle chwytliwy i praktycznie pozbawiony mielizn. „Blues Funeral” to niemal hit za hitem, co przecież nie zawsze się udawało, bo nawet na „Whiskey For The Holy Ghost” czy „Scraps At Midnight” obok genialnych songów pojawiały się zapychacze. Wygląda na to, że wieloletnie doświadczenie robi swoje i Lanegan z płyty na płytę skuteczniej odsiewa ziarna od plew. Co więcej, odważniejsze inkorporowanie elektroniki sprawia, że nawet jeśli momentami „Blues Funeral” wydaje się jedynie wyrachowanym produktem – składakiem najlepszych i wypróbowanych już motywów z twórczości tego muzyka, to są również chwile, gdy można wyczuć uczciwe pragnienie odświeżenia formuły, czy też dojrzewające w artyście nowe inspiracje. Oby tak dalej.

Paweł Jagiełło (13 lutego 2012)

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 
Gość: Trewor
[4 grudnia 2012]
"Here comes that weird chill" to nie był równy album ?? Jak dla mnie najlepszy w dorobku Marka. Genialny!
Gość: Wiki
[1 lipca 2012]
A jak dla mnie Mark i tak zawsze będzie wielki... Heh... Dobrze Pan recenzent napisał... "do wszystkiego naraz...."
Gość: bewitched
[29 lutego 2012]
jak autor recenzji słowem nie mógł wspomnieć o utworze otwierającym album, niesamowitym 'Gravedigger's Song'
Gość: Marek Lubner
[13 lutego 2012]
no niestety w tym wydaniu Mark Lanegan utonął w tej postspostprodukcji i w moim przekonaniu wszystkie jego atuty zwłaszcza głos nie ma dostatecznej prezentacji, choć mruczy jak dawniej to jednak brak, brak Marka Lanegana z Field Songs, I'll take care of you.Zapychaczy w przeciwieństwie do Pana Pawła na Scraps at Midnight nie słyszałem... Blues Funeral tytuł brzmi bardzo apokaliptycznie niestety dla muzyki, nowości, pomysłu, popowo i mdło ,wolty stylistycznej nie ma a co gorsza nowego kierunku trudno się dopatrzyć, szkoda bo to mój ukochany artysta, no Leviathan i Gravedigger's Song niech będzie

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także