Afro Kolektyw
Piosenki po polsku
[Universal; 23 stycznia 2012]
Mieliśmy dwa zwiastuny nowego Afro Kolektywu. „Wiążę sobie krawat”, przy całej fajności tego numeru, jakoś trudno mi było postrzegać w kategoriach nowego rozdania. Ot i naturalne, logiczne rozwinięcie ich formuły na granie, w szczególności względem co bardziej piosenkowych tracków z „Połącza” w rodzaju „Mężczyzn”. Autentycznie frapujący był dopiero „Śnieg”. I to frapujący nie tylko przez sam fakt bycia pierwszą piosenką z prawdziwego zdarzenia w repertuarze kapeli, ale i skażenie, hmm, swego rodzaju wadą ukrytą, warunkowaną, bo ja wiem, geograficznie. Tak, chodzi mi tu o to nieszczęsne pa-para-pa-para-parapapa – w trakcie pierwszego odsłuchu przeszło mi przez myśl, że chyba jednak byłoby lepiej, gdyby Afro Kolektyw zawrócił ze świeżo obranej drogi. No bo jeśli wszystkie piosenki po polsku muszą wyjść z tego samego generatora, to ja się naprawdę obejdę. Oczywiście mowa tu o zjawisku dość niszowym, ale jednak mam wrażenie, że panuje jakaś zmowa, żeby grać w ten sam sposób – kusztownie, zwiewnie, ale totalnie bez ikry. Zresztą ten singalong jest znamienny właśnie przez wzgląd na swoją toporność, na silenie się na lekkość. Z całego zaciągu chyba tylko Nerwowe Wakacje – choć to wszystko przecież jedna i ta sama drużyna – uniknęły tej pułapki, ale to też poniekąd za cenę pewnej umowności (brudny sound, kreskówkowość), która mogła – mówiąc wprost – nieco denerwować. Tylko że taki tok rozumowania ma rację bytu, jeśli się na tej dwunastej sekundzie „Śniegu” zakończy jego odsłuch. To, co się dzieje dalej – i w samej piosence, i na płycie – to już zupełnie, zupełnie inna historia. Pod względem wrażliwości, brzmienia i wreszcie jakości nowy Afro Kolektyw to rzecz raczej bez precedensu na lokalnej scenie, post-’89.
Jakbym nie szalał za „Lazy Boy”, moją ulubioną piosenką zeszłego roku, nie mogłem nie przyznać racji jej krytykom, którzy przy tej okazji wytykali TCIOF wtórność. No bo nie da się ukryć, że popularni Carsi zagrali na konwencji, którą można by od biedy określić mianem europejskiego indie i którą do cna wyeksploatowali Phoenix. Może tak to na mnie działa właśnie dlatego, że nie słucham już takiej muzyki i nie spodziewałem się, że ktoś jeszcze nagra drugie „Too Young” – trochę jakbym przypadkiem dokopał się do ich zaginionego, najlepszego w dorobku singla. Tak czy inaczej „Lazy Boy” można było bronić na tej zasadzie, że TCIOF zrobili w tej formule wszystko, co jeszcze dało się zrobić, ale jednak – jakby nie patrzeć – była to formuła ograna. Tymczasem „Krawata”, „Śniegu” czy całej reszty piosenek z „PPP” nie da się przypisać nie tylko do euro-indie, ale w ogóle do jakiejkolwiek węższej estestyki. To jest rock, ale w maksymalnie pojemnym znaczeniu tego słowa. Oczywiście piosenka rockowa to temat też dość mocno wyeksploatowany, ale chodzi mi o proporcje – jeśli TCIOF wycisnęli maksimum z jednej wąskiej stylistyki, to Afro Kolektyw robi to samo, tyle że na znacznie, znacznie szerszym planie. „Piosenki po polsku” niby mogłyby się nazywać jak debiut Nerwowych Wakacji, ale to też byłoby lekkie przekłamanie, bo te numery stanowią jakby hybrydę polskiej i zachodniej tradycji rocka.
Okej, co to w ogóle jest? Przede wszystkim album, który w ogóle ciężko byłoby umieścić w jakiejś konkretnej epoce. Nie brzmi to jak muzyka, którą nagrywa się teraz czy tu – czy za granicą. Nie żeby to był soundtrack przyszłości, bo nawet flirt z elektroniką (bonusowy „Zły login”) jest tu jakiś taki retro – to raczej rzecz, która wydawałaby się na miejscu w polskich latach dziewięćdziesiątych, ewentualnie osiemdziesiątych, tylko że nikt wtedy nie nagrałby czegoś o tak otwartej wizji. Samo instrumentarium, dobór środków wyrazu może być konwencjonalne, ale już bogactwo kompozycyjne, samoświadomość Afro Kolektywu – nie bardzo. Poza tym „PPP” unikają typowych polskich przypadłości w tym sensie, że jeśli gra się na bogato, to raczej beztreściowo; jeśli kompozycje są ładne, to brzmienie już nie bardzo etc. Nowe AK jest cudownie skomponowane, zagrane i wyprodukowane. Wypadałoby zatem, żebym pojechał przykładami, ale chyba lepiej będzie, jeśli po prostu odeślę do tego mikrowywiadu, bo Afrojax, który przy okazji polskim zwyczajem sam się zreckował, mówi o tej muzyce o wiele ładniej i przede wszystkim znacznie bardziej fachowo niż sam bym potrafił. Nie wiem, co bym pomyślał, gdyby kolejność była odwrotna i gdybym najpierw płyty posłuchał, a dopiero później o niej przeczytał, ale faktem jest, że te wszystkie zabiegi, które opisuje Afro i które tak dobrze brzmią na papierze, w tej muzyce po prostu SŁYCHAĆ.
Nie przypominam sobie tak dobrej, stricte rockowej polskiej płyty od czasu Maanamu czy Kombi. Inna rzecz, że – jak już pisałem – mimo solidnego osadzenia w polskiej tradycji grania, bardzo mocno słychać tu zachodnie inspiracje, ale gdyby szukać dla Afro Kolektywu jakiejś analogii z przeszłości, to poza Maanamem (wokół którego też działała cała scena – o czym za moment), kojarzyłbym „PPP” z działalnością całego nurtu jazzmanów piszących piosenki popowym artystom (Ptaszyn Wróblewski, Karolak, Figiel, Namysłowski itd.). Okej, żaden z członków AK – o ile o czymś nie wiem – nie jest muzykiem stricte jazzowym, ale przez wzgląd na jazzujący feeling czy w ogóle bogactwo kompozycyjne tych radio-friendly w gruncie rzeczy, łatwych piosenek, zespół w zasadzie jako jedyny po roku 1989 podejmuje dialog z tą tradycją. Pewnie, pojedyncze strzały się zdarzały – o czym zresztą najlepiej świadczą notki na blogu Glebogryzarki – ale nikt nie robił tego na taką skalę i w taki sposób. Zwłaszcza że Afro Kolektyw przepuszcza te szlachetne inspiracje przez swoją post-hip-hopową wrażliwość. Tutaj wypada zacytować Pawła Sajewicza, z którego w tym akapicie dość mocno zrzynam i który w redakcyjnych kuluarach tak pisał o tej płycie: Come on, w jaki sposób spotkanie Namysłowskiego z Soulquarianami można uznać za odtwórcze, nieoryginalne itd? No właśnie, moim zdaniem: nie można.
Swego czasu Michał Hoffmann pisał o malejących, siłą rzeczy, możliwościach poszukiwania nowych rozwiązań w obrębie piosenki rockowej, z uwagi na ich skończoną naturę. W sukurs miałaby przyjść technologia i losowość. Mnie się takie rozwiązanie średnio podoba, bo jestem romantykiem, poza tym trochę czasu jeszcze pewnie minie, zanim dojdziemy do ściany. I póki co panaceum, poza szczęśliwym przypadkiem, iskrą bożą czy co tam, pozostaje metodyczna egzekucja wyuczonych patentów – wcielanie w życie tego, co się o muzyce wie. Inna rzecz, że w tym momencie nie bardzo potrafię sobie coś podobnego przypomnieć, ale faktem jest, że Afro Kolektyw to raczej rzadki przypadek tak udanego wykonania własnych założeń, zrealizowanych na gruncie akademickiej wręcz wiedzy o muzyce. To jest efekt milionów odtworzeń milionów kompozycji, notowania ulubionych rozwiązań, progresji akordów, jakichś tam do’s and dont’s. Te wszystkie niuanse, które Afro wyłapywał, jako recenzent Madness, Kate Bush, Jamiroquai etc., teraz sam (z małą pomocą przyjaciół) wdrożył na tej tu płycie.
Gdy po raz pierwszy usłyszałem, co się szykuje, przyszło mi do głowy, że może byłoby lepiej dla sprawy, gdyby Afrojax wycofał się na drugi plan i przeistoczył w Petera Bergstranda, oddając mikrofon w ręce kogoś bardziej kompetentnego. Nie wiem, Kingi Miśkiewicz na przykład. Tylko że to by już nie był Afro Kolektyw. Poza tym moje obawy okazały się całkowicie nieuzasadnione. Tutaj chodzi mi po głowie casus tego niesławnego R – może dla samego zainteresowanego to nigdy nie był problem, ale potencjalnie mógł być, bo raper z wadą wymowy to nienajlepszy pomysł. A jednak jakoś tak wyszło, że Afro zrobił z tego – intencjonalnie czy nie – trademark, jak choćby Meth ze swojego S. Teoretyczny brak predyspozycji wokalnych też nie nastrajał optymistycznie, ale jednak się udało. Hoffmann nigdy nie będzie, dajmy na to, Jeremym Greenspanem, ale tu znowu powraca kwestia egzekucji zamierzeń. Otóż Afro doskonale wie, co z robić z narzędziem, które ma do dyspozycji i przy pełnej świadomości jego ograniczeń wykorzystuje je do maksimum. Czy to przy pomocy dublowania wokalu, czy stołu mikserskiego, czy innego autotune’a. No i w efekcie Afrojax okazuje się być na ten moment moim ulubionym polskim wokalistą, którego timbre, ekspresja etc. naprawdę radykalnie kontrastuje z raczej rachitycznymi polskimi indie-wokalami (Jacek Szabrański, Krzysztof Nowicki, Borys Dejnarowicz). Najbliżej byłoby mu chyba do Michała Wiraszki. Tak czy inaczej Afro ze swoim maleńkim głosikiem jest niejednokrotnie bardziej efektywny (i efektowny) niż jego koledzy, profesjonaliści. I koniec końców staje się bohaterem najbardziej udanej metamorfozy rapera w wokalistę od czasu Phonte z Foreign Exchange.
Siłą rzeczy koncentruję się tu głównie na tytułowym Afro, ale „PPP” to jest indywidualna akcja całej drużyny. Jakby na to nie patrzeć, Afro Kolektyw w swoim obecnym wcieleniu jest supergrupą. Czymś takim było/jest też na dobrą sprawę Newest Zealand, tyle że tam polityka kadrowa wygląda nieco inaczej. Przede wszystkim wspólny wysiłek jest podporządkowany realizacji pomysłów naczelnika. Podobnie jest z Nerwowymi Wakacjami, bo to zresztą wszystko ta sama drużyna – jedna muzyczna scena, skonsolidowana w skali raczej bez precedensu od czasów, no właśnie, Maanamu, „Helicopters” etc. W każdym razie z Afro Kolektywem jest inaczej o tyle, że tu nie obowiązuje układ = mózg projektu + utalentowani sidemani. Michał Hoffmann, jako bądź co bądź lider zespołu, zamiast forsować swoje kompozycje, otoczył się wianuszkiem najzdolniejszych polskich muzyków młodego (mimo wszystko) pokolenia i pozwolił im grać. W efekcie można myśleć o „PPP” trochę jak o klasycznych płytach The Beach Boys czy The Beatles, gdzie każdy z członków wnosił poszczególne numery do studia, a potem na tracklistę. To z jednej strony, a z drugiej cała ta historia przypomina mi trochę przemianę, jaką przeszli Flaming Lips, gdy Coyne – trochę zresztą podobna do Afro pseudo-cyniczna postać – zrozumiał, że będzie lepiej dla sprawy, jeśli pozwoli komponować Drozdowi. Odpowiednikiem Drozda byłby tu Remek Zawadzki, Michał Szturomski, Rafał Ptaszyński i Stefan Głowacki.
W ogóle jest coś znamiennego w metodzie, która pozwoliła przeistoczyć Afro Kolektyw w najlepszy ZESPÓŁ rockowy w kraju. (...) Przyjemne i dowcipne. To oczywiście zależy od tego czy cię rozśmieszy czy cię nie rozśmieszy – tak odpowiedział mi swego czasu Fisz, gdy spytałem go o AK, i trudno było – choć może już nie na wysokości „Połącza” – nie przyznać mu racji. Afro Kolektyw był przecież swego rodzaju projektem-żartem superbłyskowliwego amatora, zabawą w hip-hop (heh, czy przypadkiem tym samym nie był eksperyment pod nazwą Beastie Boys?). Z czasem zrobiło się z tego polskie The Roots, ale mówiąc szczerze jakoś nigdy nie przeszło mi przez myśl, że to właśnie z tej strony przyjdzie płyta, która odnowi oblicze tej ziemi. Ale stało się i to stało w tak zajebiście tradycyjny, staroświecki sposób, że nie sposób nie wysnuć przy okazji pesymistycznych wniosków. Pozornie. Gdy sobie przypomnę własne proroctwa z czasu podsumowania dekady, że oto nadchodzi rewolucja i to nadchodzi z internetu, to mam się ochotę zreflektować. Moją płytą roku 2011 był nomen omen Internet, ale też poza samą genezą OFWGKTA z sieciowym DIY nie mają zbyt wiele wspólnego. Efektem czytania Wikipedii, ściągania piosenek z MegaUploadu i przekuwania tych działań w kompozycje tworzone na pirackim Abletonie w mroku sypialni jest absolutne zatrzęsienie niezłej muzyki, na którą popyt nie dorasta do podaży i o której wszyscy zapomną po miesiącu od (nieuroczystej, blogowej) premiery. Wygląda na to – czy tego chcemy, czy nie – że muzyka więcej niż niezła będzie, jak była od dziesięcioleci, tworzona poza sporadycznymi przypadkami, jednak przez profesjonalistów.
Z „Piosenkami po polsku” nie ma żartów. To jest ALBUM – tutaj tracki w rodzaju „Człowieka-gumy”, które pewnie nie obroniłyby się poza kontekstem krążka, czemuś jednak służą, a numery, które niekoniecznie zaskoczyły jako single (przynajmniej w moim przypadku), uszeregowane w odpowiednim miejscu tracklisty niebotycznie zyskują na jakości (tak, piję do „Krawata”). Poza tym same piosenki są tak obłędnie dopracowane, że każdy zawijas fortepianiu, każdy ślizg po gryfie gitary, każdy efekt dźwiękowy jest tu zastosowany w jakimś konkretnym celu. Swoją drogą nie mam pojęcia jak muzyka, którą ewidentnie poddano katorżniczej postprodukcji (vide drobne różnice w singlowej i albumowej wersji „Krawata”), jakimś cudem wydaje się tak niewymuszona i zagrana na takim luzie. Tutaj zresztą dochodzimy do kwestii najbardziej charakterystycznej dla krążka – mimo koszmarnego pogmatwania tych piosenek słucha się przyjemnie, co pozwala rozłożyć odbiór na dwie płaszczyzny. Z jednej strony dobrze mi się po to sięga w trakcie robienia kawy, sprzątania mieszkania, jazdy do pracy etc., a z drugiej gdy już się wsłucham, to nie mogę uwierzyć, ile tu się dzieje. Mam tak z naprawdę niewieloma krążkami – w tym momencie poza dyskografią Fleetwood Mac z ich popowego okresu przychodzi mi do głowy tylko „Yoshimi Battles The Pink Robots”. Innymi słowy: „PPP” to sophisti-pop najwyższej próby, nawet jeśli kategorialnie nim nie jest.
Fleetwood Mac to zresztą bardzo naturalny punkt odniesienia – i ze względu na samą analogię wolty stylistycznej (blues-rock -> kalifornijski pop vs hip-hop -> polski rock), i na wyżej wspomnianą nieinwazyjną wirtuozerię. Inny zespół referencyjny, który przychodzi mi na myśl, to Steely Dan – z uwagi na, hmm, kompozytorskie wyrachowanie i umiejętność tłumaczenia naprawdę rozstrzelonych estetyk na własny język. Kuba Ambrożewski w recce „Katy Lied” napisał swego czasu, że „Black Friday” to WIELKIE BLUESOWE GÓWNO, ale songwriting Beckera i Fagena miał do siebie to, że nawet gdy odjeżdżali w rejony, których absolutnie nie znoszę, to jednak było w tym zawsze coś autorskiego, co nie pozwalało mi przejść obok takich prób obojętnie. I tutaj też – w pierwszej chwili pomyślałem, że „Idź i obmyj w sadzawce Syloe” będę niemiłosiernie skipował, ale nie – to jest tak dobry tekstowo i muzycznie numer, że mimo całej tej waitsowczyzny i darcia ryja, słucham go z przyjemnością. I oni mogą iść w disco, w Radiohead, w Kombi, ale to zawsze będzie tylko afrokolektywowa wersja danej stylistyki, w której – choćby nie wiem co – uda się odnaleźć te same patenty, te same wycyzelowane progresje akordów, wzruszające pasaże fortepianu i inne rzeczy, za które wypada pokochać nowe Afro i których nie potrafię porządnie nazwać, bo musiałbym choć trochę kumać pięciolinię.
Trochę chujowa piosenka, ale trudno, duch pozostał, więc i tak będę Was słuchał, nową płytę też :) – pisał na ich SoundCloudzie Bryniu, z którym mam przyjemność grać w piłkę i z którym nie mogę się nie zgodzić, jeśli chodzi o kwestię ducha. Afrojax wciąż jest śmieszny i to wciąż podobny humor, co w czasach „Czarno widzę”, z tym że jest to dostosowane do potrzeb i rozkmin trzydziestokilkulatka. Na przykład fakt, że na całym krążku ani razu nie pada choćby jedno przekleństwo, to raczej nie jest efekt cenzury ze strony Universal, tylko, hmm, dojrzałości. Nie chcę, żeby to zabrzmiało protekcjonalnie, bo przy Michale Hoffmannie jestem szczylem, ale nie potrafię tego lepiej opisać. W każdym razie Afrojax zdaje się tym ułożonym życiem w stolicy nieco przerażony (momentami wręcz osaczony), ale mimo tej neurozy bije z tekstów na „PPP” swego rodzaju ładna, pogodna rezygnacja. Do takich wniosków z automatu sam bym jeszcze nie doszedł (vide kapitalne „Niemęskie granie”), ale i tak z czystym sumieniem mogę stwierdzić, że Afro Kolektyw gra piosenki, które coś mi jednak mówią o własnym życiu. Jest to oczywiście odpowiednio łotrzykowskie, ale kpiarstwo u Hoffmanna to jak kreskówkowość/odpał u Coyne’a – gdyby nie ten welur, ciężko byłoby im się mierzyć z bergmanowskimi wręcz rozkminami. Okej, może i jest to spory ciężar gatunkowy, zwłaszcza że Afro – cytując Kubę Ambrożewskiego – na odcinku 90% [krążka] eksploatuje poetykę psychologicznego terroru i nieustannej konfrontacji, ale mnie jakoś to nie przeszkadza. Nie będę jednak sięgał po cytaty z samego Afro, bo to już nie jest zestaw podręcznych aforyzmów.
Reasumując: Afro Kolektyw na wysokości swego czwartego albumu zarejestrował zestaw numerów, które dla jednych złożą się na płytę roku, dla innych na najważniejszy krążek z muzyką rockową w postkomunistycznej historii kraju, a dla jeszcze kogoś tam uosabiać będą totalnie chybiony pomysł z pójściem w piosenki. Tak czy inaczej pewnie nie przełoży się to ani na kosmiczne wyniki sprzedaży, ani na jakiś nowy ruch na polskiej scenie muzycznej, zwłaszcza że to raczej kulminacja, a nie nowy początek. No właśnie, mamy nowy rok i nowe płyty, ale „Piosenki po polsku” zdają się wieńczyć naprawdę długi proces odzyskiwania tożsamości zatraconej gdzieś tam przy całym zamieszaniu z transformacją ustrojową i internetami, który polskie zespoły podjęły jakoś na przełomie lat dziewięćdziesiątych i zerowych. Zajawka na polską muzykę, która przewinęła się przez polską blogosferę na przestrzeni ostatnich kilkunastu miesięcy, właśnie się uprawomocniła i usankcjonowała.
Komentarze
[4 lutego 2012]
Przechodząc do kwestii bardziej praktycznych, czy ktoś wie jak będzie z koncertami, bo zapowiedziana trasa omija wiele liczących się na polskiej mapie miast, w tym moje :)
[3 lutego 2012]
[2 lutego 2012]
[1 lutego 2012]
Spoko, moja recka to też w pewnym sensie luźne zapiski z wewnątrzredakcyjnych dyskusji:)
[1 lutego 2012]
Ale tu nie ma co tworzyć portretu psychologicznego zwolennika nowego AK. Nie mówmy tu też o "terrorze interpretacyjnym", bo nie wystarczy wytłumaczyć ludziom dlaczego się zrobiło dobrą płytę, żeby odbiorcy w to uwierzyli niezależnie od jakości samego dzieła. To chyba jasne.
W moim przypadku - i za siebie wolałbym mówić - sprawa była prosta - posłuchałem tego raz, drugi, trzeci i miałem wyrobione zdanie. Uznałem, że to dziewiątkowa płyta, więc pisałem o tym, jak o dziewiątkowej płycie. Jeśli w ogóle coś sobie zakładałem przed odsłuchem, to raczej, żeby tego zbyt pochopnie nie skreślać, bo obawy miałem spore.
A co do samospełniającej się przepowiedni, całej tej wiary w dziejowość, to też chybiony trop. Jest mi naprawdę obojętne czy dobrą muzykę będzie się nagrywać tu czy w Brazylii, byleby była dobra. Zupełnie nie mam ciśnienia na uzasadnianie haseł w rodzaju "dobre, bo polskie". Moje doświadczenia z muzyką popularną do tej pory są takie, że bliżej było mi zawsze (pod kątem wrażliwości, poetyki, tekstów, realiów czy czego tam) do muzyki zachodniej niż polskiej i jeden Afro Kolektyw tego nie zmieni.
[1 lutego 2012]
http://rateyourmusic.com/collection/nieseba/rating42865607
[1 lutego 2012]
[1 lutego 2012]
Ocena oceną... Trudno uniknąć zarzutu, że nie jest uczciwa, że przemawia przez nią powracające pragnienie, żeby ktoś z polskiego niezalowego poletka wybił się wreszcie na status gwiazdy, ssał grube litery. Casus debiutu Much, przy czym tu nawet nie chodzi o głos pokolenia, po prostu o to, żeby motłoch wreszcie docenił, uznał. To odwraca uwagę od muzyki, która nie jest zła. Stylistycznie Afro Kolektyw stracił jednak na oryginalności, refreny częściej mnie irytują niż przekonują a wokalnie jest zaledwie poprawnie. W temat kalkulacja vs autentyzm wolę nawet nie wchodzić.
[1 lutego 2012]
Ja wolę AK z dwóch pierwszych płyt, kiedy grali bardziej taki concious/organic hip hop z fajnymi naleciałościami. Teraz grają wszystko, wada wymowy wokalisty bardzo mnie denerwuje w jego piosenkowej wersji i wydaje mi się. że miałabym większą frajdę, obcując z twórczością AK, gdyby PP wydane zostało w formie tomika z poezją, bo tekstowo to chyba najlepsza ich rzecz.
[1 lutego 2012]
Wklejaj polemiczne recki tutaj, ziom, będzie ciekawiej:) A nie jakieś tam RYM-y.
@czerstwy
Tak, linia wokalna to nie to samo co tekst.
[1 lutego 2012]
podjarka wynikiem "intelektualnej fascynacji samą ideą"? nigga please
Gość: czerstwy
zdaje się że to głównie afro pisał linie wokalne do kompozycji kolegów, stąd "całkowicie"
[1 lutego 2012]
kurde teraz sam nie wiem, w artykule z machiny "Afrojax prześwietla piosenki po polsku" Hofman mówi, że: "Napisał Sztu, i to napisał całkowicie, znaczy linię wokalną też. "
mogłem nadinterpretować "całkowicie" i "linię wokalną" uważając, że także tekst. Bo całkowicie to całkowicie ;)
Ja nie mam płyty jeszcze, słucham na deezer, co jest w książeczce napisane?
(I dla mnie to jest pretensjonalny kawałek, ale to kwestia gustu.)
[1 lutego 2012]
[31 stycznia 2012]
[31 stycznia 2012]
[31 stycznia 2012]
Taaa, szkoda tylko, że pretensjonalny tekst do Śniegu napisał Szturomski, LOL. To nie jest żadna ewolucja Jaxa jako tekściarza, to jest zupełnie inny autor xD
[31 stycznia 2012]
[31 stycznia 2012]
[31 stycznia 2012]
[31 stycznia 2012]
[31 stycznia 2012]
[31 stycznia 2012]
[31 stycznia 2012]
\"Śnieg\" muzycznie kojarzy mi się z klimatem późny The Jam, neomodsowski bogato zaaranżowany amfetaminowy power pop (copyright kuba a)
[31 stycznia 2012]
[31 stycznia 2012]
Przykro jednak czytać niektóre z waszych komentarzy. Zanim zaczniecie wszystko burzyć, zacznijcie coś tworzyć. Skoro ja nie umiem nagrać o wiele prostszej płyty, nie obrzucam twórcy błotem, bo nie mam do tego prawa. Jeśli mi się nie podoba, po prostu nie kupuję tej muzyki, lub mówię twórcy co i dlaczego mi się nie podoba dobierając argumentów a nie przymiotników. Pozdrawiam.