L-Vis 1990
Neon Dreams
[Night Slugs; 3 października 2011]
Gdy ktoś taki jak James Connolly staje za dekami, wchodźcie w ciemno na parkiet. Serio, nie spieprzcie tego jak ja, minąwszy się z jego sierpniowym, warszawskim setem w wakacyjnych rozjazdach. Krążące w sieci miksy (np. dla Fact Magazine czy Mary Anne Hobbs) nie pozostawiają wątpliwości co do didżejskiej klasy współzałożyciela Night Slugs.
Sety setami, jednak longplay w tej kategorii wagowej to już nieporównanie większe wyzwanie. Mierząc się po raz pierwszy z tą formą L-Vis 1990 idzie w typowym dla tego rodzaju przedsięwzięć kierunku: stara się rozkładać akcenty, przeplatając parkietowe bangery nastrojowym oddechem. Niestety we fragmenty mające budować klimat wkrada się nuda i zaczynam szukać baru tam, gdzie basu brak. Nie do końca też kupuję logikę, wedle której poukładano ten album – gdy już uda się złapać puls (vide świetny początek), zostajemy brutalnie ściągnięci z parkietu, niekiedy wcale nie z powodu uspokojenia tempa („Shy Light”, czyli vocoder = wychodzę). Londyński producent funduje nam przejażdżkę po brytyjskich klubach, mieszając house w wyborze sosów od UK garage po downtempo. Co prawda nie spina tego wybitnie autorską klamrą, ale jako singlowiec broni wyrobionej już marki. „Lost In Love” – mimo że proste i zgodne z gatunkowym standardem – buja przecież wyśmienicie.
Nie sposób czynić wyrzutów samemu konceptowi. Podejrzewam, że nawet jeśli Connolly jakimś cudem wysmażyłby tuzin takich killerów, jak wybitne „Feel The Void”, to trudno byłoby mu utrzymać je w ryzach i nie doprowadzić do przeciążenia. Rzecz w tym, że łapiąc się za klasyczny już schemat tanecznego LP, poradził sobie z nim w tym roku gorzej niż np. Egyptrixx czy Jamie XX (to osobna historia, acz ja „We’re New Here” traktuję jako płytę prawie autorską) na swoich długograjach. Zabrakło precyzji, zabrakło charyzmy w śpiewie (tak barwy, jak i melodyki), zabrakło kondycji długodystansowca, a przede wszystkim zdecydowania na rozdrożu set-album. „Neon Dreams” trochę chyba skryje L-Visa we współczesnym wysypie producenckiego talentu, ale przecież to żaden wstyd grać tyły w basowej ekstraklasie. W końcu w klasyfikacji selekcjonerów wciąż chłopak rządzi i dzieli. Na początku stycznia Kingdom w Warszawie, nie spieprzcie tego.