Snowman
The Best Is Yet To Come
[Kayax; 7 listopada 2011]
Poznański Snowman to grupa, która dotychczas wymykała się uwadze Screenagers. Po części dlatego, że w parze z długoletnią działalnością nie szedł medialny rozgłos, a po części dlatego, że pierwszy album stylistycznie odbiegał jednak od profilu serwisu. Druga płyta, wydana przez rosnący w siłę, ale jednak wciąż nie osiągający statusu majorsa Kayax, przynosi zmiany przynajmniej w pierwszej kwestii.
Jak więc z tą kompatybilnością? Pozwoliłem sobie zrobić mały research i zostałem przytłoczony ilością ekstatycznych wręcz opinii o „The Best Is Yet To Come” – poważane gadające głowy rodzimego dziennikarstwa muzycznego zgodnie ogłaszają ją polską płytą roku. Nie chcę tutaj popełniać kolejnej recenzji o recenzjach, ale w moim odczuciu prawdy w tym tyle, ile głębi we wszechobecnej metaforze o wymknięciu się z klasyfikacyjnych ram poprzez zapakowanie krążka w niestandardowo wymiarowane pudełko.
Żeby oddać sprawiedliwość – źle też nie jest. Ba, są i momenty znakomite, jak chociażby rasowy, crimsonowski „Don’t Stop Me Now”, stanowiący świetnie przemyślane otwarcie. Już tutaj pojawia się jednak czynnik, który polaryzował będzie moje opinie do końca albumu – rola producenta. Marcin Bors dorobił się w kraju pozycji prawdziwego monopolisty i sobie chyba tylko znanym sposobem produkuje wszystko i wszystkich, wciąż korzystając z jednej zaledwie pary uszu. Nie sposób odmówić mu talentu oraz oblatania w temacie i o ile niektórym pomaga zręczniej (Hey, Biff), innym mniej (Muchy, Pogodno), to stosunkowo często nawet on bywa bezradny (No! No! No!, Myslovitz). W czasach wciąż malejących budżetów na płyty to prawie ostatni bastion produkcji w starym i dobrym tego słowa znaczeniu – z całym błogosławieństwem (i przekleństwami) inwentarza, zatem piętno jakie odciska na pracujących z nim artystach to zunifikowane pomysły i w mig rozpoznawalne brzmienie.
Snowmanowi udaje się skutecznie siłować z producentem przez trzy pierwsze utwory. Tam, gdzie George Farina spotyka prog-rock („Holy Fekin Shirt”), a Damon Albarn śpiewa „Motion Picture Soundtrack” („The Wrong Song”), współpraca układa się nadspodziewanie dobrze, by stracić równowagę i runąć na pierwszym z dwóch polskojęzycznych akcentów. „Bzdura” to już Marcin Bors Company – utwór tak przesiąknięty charakterystycznym dla niego soundem, że dla zespołu pozostało właściwie jedynie miejsce na tekst o niczym. Zresztą podobnie jest z singlowym „Niezmiennie”, którego kiedyś nie napisałby pewnie i sam Michał Wiraszko. I szkopuł tkwi w tym, że polskimi tekstami okraszono tu dwie najmniej przystające stylistycznie kompozycje, pozostawiając może nazbyt pochopne wrażenie, że zespołowi z ojczystą mową jednak nie po drodze. In minus wypada też art-rockowe (mówię to z lekką przekorą) oblicze grupy, które wydaje się być skierowane do trochę innego odbiorcy, mimo że w takim „Cold Love” wyraźnie pobrzmiewają także echa Sigur Ros. Naprawdę nie chciałbym mnożyć porównań, ale one momentalnie narzucają się same – zespół potrafi w jednej chwili wyłożyć wszystkie karty na stół.
Daleki jestem od zarzucania Snowmanowi braku własnej tożsamości, języka. Ciężko wymagać od wszystkich współczesnych zespołów, aby wynajdowały proch, problem polega jednak na tym, że stylistyka, w której poznański skład się porusza, utkana jest ze szlachetnych co prawda, ale dawno zużytych inspiracji. Bo przed ich wersją „It’s My Life” (skądinąd zgrabną) Mark Hollis pewnie by nie przyklęknął, za to Gwen Stefani już prędzej.
Brzmienie zaaplikowane płycie przez Borsa to, poza kilkoma wspomnianymi wcześniej „firmowymi” momentami, raczej wysoki standard. Słychać tu studyjne wyjątki z takich kolosów, jak „13” czy „OK Computer”, aranżacyjne smaczki atakują ze wszystkich stron, balansując zgrabnie na granicy przeprodukowania. Również wykonawczo Snowman to zespół klasowy. Miałem niegdyś okazję widzieć ich na żywo, zdaje się, że jeszcze przed fonograficznym debiutem i w bardziej jazzowym wcieleniu, ale jeśli zachowali ówczesną formę, to być może wciąż jeden z mocniejszych rodzimych składów koncertowych.
Zabawne, że wśród tych wszystkich odwołań, pozytywów, które w większości są bardzo „moje”, wciąż mam wrażenie, że nie jestem targetem tego albumu. Być może to wszystko to przestrzelona analiza, nieprzystająca ni trochę do tej płyty, a być może po prostu czegoś zabrakło. Wciąż jednak jest tu kilka dobrych numerów: jakieś pięć z dziesięciu. No, plus Hollis.
Komentarze
[7 czerwca 2012]
[13 marca 2012]
[12 stycznia 2012]
[22 grudnia 2011]
[21 grudnia 2011]
[20 grudnia 2011]
[20 grudnia 2011]
Po primo- odsyłam tu: http://screenagers.pl/index.php?service=articles&action=show&id=136
Po drugie- uwierz, że brak wzmianki o Arrivederci Everyone to z mojej strony jedynie delikatna kurtuazja. To zdecydowanie nie jest mocny punkt płyty i przeciwnie, z tego względu zwróciłem nań uwagę.
Wzmiankę o recenzenckim mainstreamie pozostawię bez komentarza, zalecam trochę dystansu, bo jeśli chcesz bronić zespołu, to polecam zmienić fortele.
@Kuler- Lumikulu kiedyś słyszałem- w swej konwencji dobra rzecz, lecz bynajmniej nie dostrzegam znamion dziwności. Mniemam też, że nie o to tam chodziło.
[20 grudnia 2011]
[20 grudnia 2011]
Pisałeś, ze Ci Snowman trochę nie po drodze, jakiś bez czegoć, brakujący. Nie wiem czy oni wogóle jacyś off-roadowi nie są. Też nie wiem jak to działa. Czy dałbyś radę pójść jeszcze dalej i ocenić ich płytę ukrytą przed okiem i uchem, choć wydaną przez Kartel?: http://soundcloud.com/kuler/sets/lumikulu-ajko/ To jest najdziwniejsza rzecz jaką słyszałem i nie wiem jak to działa... bo jakoś-tam działa... (p.s. jeśli jestem fanem Snowmana to muszę być jego targetem? jakoś mi z tym źle)
[16 grudnia 2011]
[16 grudnia 2011]
[16 grudnia 2011]
[15 grudnia 2011]