Wilco
The Whole Love
[dBpm; 27 września 2011]
Swoją artystyczną stagnację, trwającą w gruncie rzeczy od „Yankee Hotel Foxtrot”, Jeff Tweedy nauczył się maskować wydawaniem albumów ekstremalnie porządnych i podpowiadających, że Wilco znają sposób na wynajdowanie się na nowo co trzy lata. Tak było, gdy na „A Ghost Is Born” informowali o znajomości krautrocka, kiedy „Sky Blue Sky” zaskakiwało (fakt, nie wszystkich in plus) uległością względem eaglesowskiego soft-rocka, nie inaczej na wydanym przed dwoma laty „The Album”, napisanym z myślą o fanach optymistycznego indie-popu, determinującego poczynania tej mniej pamiętnej strony „Yankee” (hity w rodzaju „I’m The Man Who Loves You”). Po lekkim, łatwym i przyjemnym dziełku z wielbłądem przyszła więc pora na trudny album Wilco. Spośród wszystkich longplayów Tweedy’ego po 2002 roku „The Whole Love” sięga ambicjami najwyżej, choć może to wrażenie jest błędnie zasugerowane niespotykanym od dawna w ich dorobku rozmachem openera „Art Of Almost” – siedmiominutowym radioheadowym potworem, wciągającym swoim transem ku finałowej kakofonii gitar. Reszta płyty to już w miarę konwencjonalne Wilco. Owszem, trochę bardziej introspektywne niż ostatnio, mniej tu orientacji na pop, więcej penetracji tradycji alt-country, której formowaniem Tweedy zajmował się dwie dekady temu. W closerze „One Sunday Morning” studio nagraniowe nawiedza nawet duch Boba Dylana i snuje swoją historię aż do granicy trzynastej minuty. Z czystej przyzwoitości nie da się też nie wspomnieć o tym, jak nienagannie zaaranżowane są te utwory, tradycyjnie już głębia smaczków dostarcza wrażeń na kilka odwdzięczających się przesłuchań. Gdy grupa nie oddaje się rzadkiemu eksperymentowi, to właśnie jej ogromny kunszt muzyczny (jakkolwiek czerstwo to nie brzmi) i charyzma – nie same piosenki, niestety – ratuje nagrania Wilco przed popadnięciem w przeciętność.
Komentarze
[22 listopada 2011]
[21 listopada 2011]
[21 listopada 2011]
[21 listopada 2011]
[21 listopada 2011]