Sandro Perri
Impossible Spaces
[Constellation; 18 października 2011]
Znalezienie słowa trafnie opisującego drugi, długogrający album Sandro Perriego (nie licząc materiału wydanego pod szyldem Polmo Polpo) jest zadaniem dosyć problematycznym. Dzieło jest tak nieoczywiste stylistycznie i tak nietypowe pod względem konstrukcji czy aranżu, że naprawdę niemałym wyzwaniem jest zdefiniowanie profilu tegorocznego dokonania Kanadyjczyka. Terminologia muzyczna, czy też muzyczno-dziennikarska, zdaje się zawodzić, a określenie „eksperymentalny folk” nie oddaje dokładnie charakteru płyty. Już sam dobór narzędzi nasuwa pewne wątpliwości. Proporcje w użyciu instrumentarium elektronicznego i akustycznego są wyrównane, może odrobinę więcej inicjatywy wykazują gitary – zarówno krystalicznie czysto brzmiące wiosła akustyczne i elektro-akustyczne, jak i mocno przebarwione pedalboardowymi specyfikami „elektryki”. Poza nimi usłyszymy również dęciaki, akustyczne perkusje i perkusjonalia. Naprzeciw nim, dla równowagi, Perri postawił całkiem pokaźną pulę barw elektronicznych i efektów studyjnych (np. fantastyczne reverse’y gitary w czwartym numerze). Ostatnim, spajającym te siedem utworów elementem jest głos Kanadyjczyka, obdarzony delikatnym timbre (trochę jaśniejszy M. Ward?) i stroniący od dalekich wycieczek na skali.
To wszystko składa się na unikalną kolorystykę płyty, która według mnie jest główną jej zaletą. „Impossible Spaces” brzmi doskonale, świeżo i jest świetnie zaprojektowana. Warstwy bardzo ładnie ze sobą współgrają, przeplatając się i zazębiając, a zestawienia barwowe – choć bardzo nietypowe – trafione są bez pudła. Nad dość intymnym klimatem czuwa wspomniany wcześniej wokal Sandro. Ludzi uczulonych na „leśne smuty” chciałbym poinformować, że ta intymność wcale nie oznacza, że mamy do czynienia z jakimś folkowym nudziarzem z Secretly Canadian czy Western Vinyl. I to nie tylko na płaszczyźnie aranżacyjnej. Już w pierwszym numerze solo zbija z tropu, swą melodyką przywodząc mi na myśl lekko spowolnione „Music Wonderland” Mike’a Oldfielda. Druga kompozycja flirtuje z tropicalią. Zamykacz to bardzo ładna, popowa, akustyczna piosenka, urzekająca swoją introwertycznością i prostotą. Jej przeciwieństwem można nazwać poprzedni indeks, „Wolfman”. To chyba moja ulubiona część całej płyty. Wielobarwność tych dziesięciu minut świetnej muzyki oszałamia, detaliczność konstrukcji budzi podziw, a linię melodyczną refrenu ciężko mi wyrzucić z głowy. Ale wyrzucić jej nie chcę.
Jednak zagwarantować tego, że każdemu płyta przypadnie do gustu, nie mogę. Chwalona przeze mnie mnogość i dobór muzycznych pigmentów mogą wydawać się niektórym słuchaczom dość pretensjonalne. Dla mnie brzmieniowo „Impossible Spaces” jest wyborne, organiczne i bardzo oryginalne, jednak ludzi, którzy moich zachwytów nie podzielą pewnie znajdzie się sporo. Zastrzeżenia można mieć też do paru momentów, które są kompozycyjnie dość nijakie i poza swoim wciąż ciekawym brzmieniem nie oferują za dużo. Mam tu na myśli track trzeci, którego warstwa wokalna na przestrzeni większości utworu nie jest przesadnie interesująca.
Nie przeszkadza mi to jednak w wystawieniu tej płycie naprawdę mocnej siódemki i czerpania niekłamanej przyjemności ze jej słuchania. Inwencja artysty jest godna podziwu, w końcu tworzy już porządną muzykę ponad dziesięć lat i nie można o nim powiedzieć, że się zatrzymał. Polecam więc pójść w moje ślady, przyklasnąć jego muzycznym działaniom i odtworzyć „Impossible Spaces” jeszcze raz.
Komentarze
[17 lutego 2012]
Biję się w pierś, bo album to grower. Dzisiaj bez wachania dałbym 8.
[17 lutego 2012]
[25 listopada 2011]