Psychocukier
Królestwo
[Antena Krzyku; 8 października 2011]
W końcowej mowie pamiętnej edycji festiwalu Vena z 2009 roku jego dyrektor, pan Janusz Hetman, zapewniał, że takie zespoły jak Psychocukier są cudowne, wspaniałe, warte promocji. Lecz w Łodzi – gówno, przepraszam, nic nie wychodzi i nawet tak ustabilizowana firma na rynku niezależnego rocka Polski centralnej, jak trio Tomaszewski/Połoz/Awierianow, ma kłopoty z rutynową działalnością wydawniczą. W przeciwieństwie do „No More Work”, dzieła łodzian z jesieni 2008 roku, „Królestwu” nie towarzyszy rozbuchana, szeroko dyskutowana promocja internetowa, w obliczu której Psychocukier wszystkie sklepy aż do Bydgoszczy miał poobrażane – tak jak gdyby Sasza i spółka nie mieli już na to siły i czasu w obliczu nędznej, dołującej prozy życia. Co to jest, co ciągle wkurwia mnie, cedzi przez zęby Tomaszewski z pieniacką nonszalancją, definiując zarówno rozpościerającą się nad albumem atmosferę przygnębiającej, permanentnej frustracji, jak i stan ducha przeciętnego mieszkańca Łodzi rockandrollowej, Łodzi rockowej, ledwo wiążącego koniec z końcem. W gruncie rzeczy może to być zresztą jedno i to samo.
Na przestrzeni dekady działalności Psychocukier wypracował styl tak charakterystyczny, że można by na potrzeby łódzkiego tria sparafrazować dowcip o Pearl Jam i zmienianiu żarówki. Wymieńmy raz jeszcze: stonerowo-aptekowe, surowe riffy Tomaszewskiego, oszczędne i miarowe punktowanie basu Połoza, motoryczne bębnienie Awierianowa, skonfrontowane z przekwaszonymi tekstami, koszarowym dowcipem i skacowaną manierą wokalną Saszy. Trzeci krążek łodzian wiele nowego do tej receptury nie wprowadza, za to jest pierwszą tak celną jej realizacją. Innymi słowy, „Królestwo” to rzeczywiście królewski album Psychocukra – spotykamy tu zespół w jego najwyższej formie. Melodyjni i jednocześnie precyzyjni jak nigdy dotąd, podstawiający kompozycję i kombinację w miejsce repetycji, konkretni i z przekazem, nie rozpraszający siebie i nas niepotrzebnym, nieistotnym żartem – łodzianie wymazują tu wszystkie swoje wcześniejsze niedoskonałości, nie tracąc przy tym nic z wąsatej charyzmy i nie łagodząc wcale niepokornego oblicza.
Przeciwnie, ostrze Psychocukra tnie dzięki temu silniej niż kiedykolwiek wcześniej. Swoją rolę odgrywa tu metamorfoza wokalna Saszy: decyzja o rezygnacji z iście szekspirowskiej frazeologii angielskojęzycznego „No More Work” idzie tu w parze z woltą na obszarze ekspresji. Tomaszewski odnajduje swój nowy głos i brzmi praktycznie jak dodany niedawno, czwarty członek grupy – nie ma tu właściwie śladu po cyniczno-prześmiewczej, belzebubiej manierze z poprzednich płyt. Łódzki spleen „Królestwa” wynika w prostej linii z menelskiej melancholii takich wykonów Saszy, jak chociażby ten w utworze tytułowym. Czymkolwiek jest to, co ciągle wkurwia go, wreszcie możemy to poczuć i zrozumieć.
Poziom cukru w cukrze, definiowany jako stężenie korzennie alternatywnych, soczystych riffów i zaraźliwych, chuligańskich zaśpiewów, utrzymuje się tu w niespotykanych dotąd w dorobku Psychocukra rejonach. Berło pierwszeństwa dzierży wspomiane, tytułowe „Królestwo”. Dawno już Polska nie wydała na świat tak dobrej, rockowej melodii, jak instrumentalny refren tego kawałka – w momencie, w którym Sasza zaczyna grać swoją partię, miód spływa na serce fanów popowych chwil w dorobku Sonic Youth, typu „Schizophrenia”. Amerykańscy bogowie niezalu są tu zresztą chyba słyszalni bardziej niż na poprzednich płytach Psycho. Takie fragmenty, jak „Premium” czy „Gwiazda” przywołują klasyczne „Sister”, z jego umiłowaniem surowej i zwięzłej chwytliwości. Wściekła „Maczeta rębajły” ze znamienną manifestacją lokalnego patriotyzmu (mieszkam w miejscu, mieszkam tu / gdzie chuj chujowi chuja w chuj) lśni przesterowanymi riffami gitary Tomaszewskiego, uświadamiając jak niedoceniany to grajek na krajowej scenie alternatywnych wioślarzy. Nie tylko on, ale i całe trio może tylko żałować, że nie miało okazji funkcjonować na rynku w okresie największego prosperity tej stylistyki – czasów świetności Homo Twist, Apteki czy zapomnianego PRL. Z drugiej strony, być może nieświadomie, ale Psychocukier popełnia tu najwierniejszą od lat imitację The Strokes, jaką słyszałem – patrz is-this-itowski drive „Psychonauty”. Żeby nie było: zupełnie się przy tym broni.
Jedynym artystycznym problemem Psychocukra jest w tej chwili fakt, że właśnie nagrał album wyczerpujący mozolnie dopieszczaną konwencję zespołu. Dokładnie w momencie, w którym przekonali słuchaczy, że ich sklejka proto- i post-punkowych brzmień Sonic Youth, Neu! czy Stooges może być autorskim i oryginalnym pomysłem na siebie, ta koncepcja wypala się. No bo trudno sobie wyobrazić, żeby Tomaszewski i koledzy byli w stanie wycisnąć z niej coś więcej niż nieszczególnie odkrywcze, lecz mocarne „Królestwo”.
Komentarze
[29 stycznia 2012]
[7 listopada 2011]
Psychocukier 5
Iza Lach 7
[7 listopada 2011]
słabe bębny, kolego....
[7 listopada 2011]
[7 listopada 2011]
[7 listopada 2011]
[7 listopada 2011]
pan janusz żalił się, że to stanowczo za mało. bo rok wcześniej miał ileś tam milionów i mogli na dłużej rozwiesić wielki szmato-bilbord na centralu I.
[7 listopada 2011]
[7 listopada 2011]
[7 listopada 2011]
http://www.plejada.pl/4,39761,news,,1,vena-music-festival-juz-dzis,artykul.html
Z tego co slyszalem, przyszlo kilkanascie osob.
[7 listopada 2011]
[7 listopada 2011]
[7 listopada 2011]