M83
Hurry Up, We’re Dreaming
[Mute; 18 października 2011]
Co uwodziło najmocniej w „Saturdays=Youth”, to chyba bezwiedna, brzmiąca bardzo naturalnie fuzja dalekich od siebie stylistyk (od shoegaze’u po techno) i nastrojów (od dziewiczych, baśniowych wokaliz po rzęsiste, indie-rockowe riffy), spięta wspólną dla wszystkich utworów klamrą niewinnej nostalgii spod znaku „The Breakfast Club”. Mało w gruncie rzeczy powiedziano o tym, jak eklektyczny był to album. Właśnie ta cecha pozwalała radzić sobie z przygniatającym, filmowym rozmachem kompozycji, a zwłaszcza produkcji. Dodatkowo, mastermind całego projektu często usuwał się w cień swoich piosenek, przekazując je w ręce gości i ułatwiając identyfikację słuchacza z materiałem.
By zwerbalizować problem z „Hurry Up We’re Dreaming” wystarczyłoby właściwie obrócić wszystkie powyższe zdania o 180 stopni. Gonzalez tym razem nie jest cichym reżyserem, a główną gwiazdą i mesjaszem albumu – śpiewa, pełną piersią i dość histerycznie. Piosenki, mimo zapewnień o największej w dziejach M83 różnorodności, zlewają się w jedną, monumentalnie przewidywalną całość. Atmosferę intymności detonuje wszechobecny, stadionowy patos. Jak na kogoś, kto w przeszłości sprawnie adaptował tyle różnych stylów, Gonzalez brzmi tu rozczarowująco jednowymiarowo – „Hurry Up” to podlana syntezatorami muzyka rockowa, kropka. Takie piosenki, jak „Claudia Lewis”, aż proszą się o kilka haustów świeższego powietrza – w tym konkretnym przypadku klawiszowo-funkującą aranżację ze szkoły Prince’a. Nic z tego, Anthony bezlitośnie kładzie na nich swoją ciężką łapę, egzekwując epickość. Podziwiam, że chce mu się nagrywać kalki swoich dawnych hitów („New Map” wyciska ostatnie krople z „Don’t Save Us From The Flames”), ale cóż, najwyraźniej nie jest tu Gonzalez w najwyższej songwriterskiej formie. Problemem jest nie tylko wtórność (na dźwięk riffu do „Reunion” chce się zakrzyknąć hey, hey, hey, hey! niczym Jim Kerr w „Don’t You Forget About Me”), ale przede wszystkim miałkość rozwiązań – subtelne, szeptane refreny z „Saturdays=Youth” M83 zastępują tu zwykle hymnicznym skandowaniem, zaśpiewami na skrzyżowaniu plemiennej chóralności Animal Collective i zaangażowanej emfazy wymachujących sztandarami U2 z Red Rocks.
Żebym został dobrze zrozumiany: „Hurry Up” wciąż nie jest złym albumem, zawiera garść satysfakcjonujących momentów (choćby singiel „Midnight City” czy wspomiana „Claudia”). Słuchając tych przeciętnych, przeprodukowanych piosenek, poprzeplatanych nieco napuszonymi impresjami, nie sposób jednak nie zastanowić się nad tym, o ile lepszym mogłoby być, gdyby lider projektu poskromił nieco swoją megalomanię. A tak, to nowe M83 brzmi raptem jak nieskromna, pozbawiona błysku krzyżówka dwóch poprzednich longplayów grupy.
Komentarze
[27 grudnia 2016]
[6 października 2012]
[30 września 2012]
[30 września 2012]
[8 maja 2012]
[5 stycznia 2012]
[24 października 2011]
[24 października 2011]
[24 października 2011]
[24 października 2011]
[22 października 2011]
[22 października 2011]
[21 października 2011]
[21 października 2011]