Hype Williams
One Nation
[Hippos in Tanks; 15 marca 2011]
Ostatnimi czasy dopadł mnie syndrom gluta. Spokojnie, nie odchodźcie od ekranów, to nic zaraźliwego. To tylko ciągle rosnąca lista nowości płytowych których absolutnie powinienem posłuchać, zaczęła niebezpiecznie przypominać kolejkę do kolejki na Kasprowy Wierch. Pozostając w tatrzańskiej tematyce – w tym dźwiękowym przesycie zaczynałem się czuć tak fatalnie jak w środku sierpniowego weekendu na zakopiańskich Krupówkach pośród bezkształtnej masy chodzącej w tylko sobie wiadomym celu po reprezentacyjnym deptaku. Wakacyjne wojaże i możliwość pobycia bliżej makaronowych chmur uświadomiły mi, że niewiele tracę rezygnując w pogoni za next big thing. Dobre płyty tak jak zwłoki – kiedyś wypłyną na powierzchnię, a ogarnianie zjawiska o zbyt wysokim stopniu entropii, sprowadza fana muzyki do pełnienia funkcji ludzkiego agregatrora treści o odpowiednio skalibrowanych filtrach. Niestety wartość signal-to-noise ratio spada z każdym kolejnym miesiącem. Wybaczcie mi użycie technicznej nomenklatury.
Hype Williams jest naznaczony piętnem tego czasu. Gdyby nie obecność zespołu na tegorocznym OFFie i Unsoundzie prawdopodobnie nigdy nie natrafiłbym na „One Nation”. Duet Rosjanki i Londyńczyka, niejasne tożsamości, specyficzne wywiady, bezsensowne teledyski. Hype Williams oddają przez tą niezrozumiałą hipsteriadę coraz bardziej pojebaną rzeczywistość. Trafiają w Zeitgeist – nadmiar bodźców internetowych, narastający szok przyszłości, książkę Alvina Tofflera. Zanurzeni głęboko w szambie wygasłych hiperłączy wyciągają co popadnie: oldskulowe beaty, dub. klimat filmów klasy D, echa londyńskich klubów, zimne charczące syntezatory, strzępy wokaliz. Brzmi to niekiedy tak jakby naczelny doktor-dekonstruktor John Maus zamiast synth-popu obrał inny materiał operacyjny i pod czujnym okiem szalonego hipnoterapeuty prowadził post-apokaliptyczne słuchowisko radiowe. Fatalna produkcja mogłaby być tylko kolejnym przejawem tego złego lo-fi, zniczem zapalonym na cmentarzysku muzyki, ale „One Nation” fascynuje niedopowiedzeniami, sporym stężeniem ironii i intencjonalną jałowością atmosfery – przesiąkniętej pustką i nicością, dopiętej kapitalnymi monologami o obsesji końca.
Zmutowane żółwie nacierają na przegrzaną elektrownię atomową. Zaczynamy odkrywać sekrety genetycznego projektu, dzięki któremu powstają kreatury zagrażające ludzkości. Trochę naciągana siódemka, ale niech stracę. Ktoś musi ocalić świat.
Komentarze
[27 października 2011]
[10 października 2011]
[8 października 2011]
[6 października 2011]
[6 października 2011]
[6 października 2011]