Ricardo Villalobos & Max Loderbauer
Re:ECM
[ECM; 17 czerwca 2011]
Pamiętam jak jeszcze nie tak dawno temu, wlewając w siebie niezdrowe ilości alkoholu, słuchaliśmy na biforach płyt „Alcahofa”, „Taka Taka” i tej zabawnie kwaśnej epki z zapętlonymi bałkańskimi dęciakami. Zabieg ten miał nas wprowadzić w minimalowo-microhousowy klimat klubowej imprezy, na którą, po uprzednim macroupodleniu wbijaliśmy szturmem. Później oczywiście na większości tego typu imprez nasze marzenia o dzikim baunsie, gdzie nagie ciała ocierają się o siebie, były tłamszone przez pana didżeja, który postanawiał tego wieczoru dać najnudniejszy set na planecie. I tak to się kończyło. Die-hardy zostawały do piątej nad ranem, „farmaceuci” zostawali na cały tydzień, a ja zasypiałem na stojąco na parkiecie śniąc o tym, że za tydzień będzie lepiej. I choć zazwyczaj nie było, to sympatia do Ricardo po dziś dzień ze względu na udane przedklubowe melanże została.
W tym roku w kolaborację z zafascynowanym parkietowym minimalizmem chilijskim DJem wszedł Max Loderbauer, udzielający się w kilku projektach, z których najbardziej znane jest chyba Moritz Von Oswald Trio. Niemiecki producent, realizator i kompozytor, specjalizujący się głównie w eksperymentalnym techno i ambiencie przekonał mnie do siebie na płytach Sun Electric. Projekt ten, utworzony w pierwszej połowie lat dziewięćdziesiątych wraz z Tomem Thielem, imponował przede wszystkim znakomitym sound designem, który do dziś wydaje się świeży. Wróciwszy na chwilę do płyt Sun Electric i Ricardo, nie miałem podstaw, żeby nie wiązać z ich współpracą pewnych nadziei. W końcu to dwójka naprawdę znających się na rzeczy elektroników.
A do tego wszystkiego dochodzi fakt, że na warsztat Villalobos i Loderbauer wzięli dźwięki z legendarnej stajni Editions Of Contemporary Music. Niemieckiego labelu reklamować nie trzeba, gdyż chyba każdemu od zawsze kojarzył się z najwyższą muzyczną półką. Dla przypomnienia tylko mogę napisać, że logo ECM widniało na okładkach arcydzieł takich jak m.in. koncert koloński Jarretta, s/t Pat Metheny Trio, czy „Music For 18 Musicians” Steve’a Reicha. Temperatura, rośnie, co nie?
Jednak „wystarczyło” mi jedno przesłuchanie Re:ECM , żeby moje oczekiwania w stosunku do tego albumu zostały zmiażdżone, tak jak co tydzień miażdżone były nadzieje na nieśpiączkową, minimalową imprezę. Dlaczego napisałem „wystarczyło” w cudzysłowie? Otóż płyta jest tak okrutnie długa (134 minuty) i tak przerażająco nudna, że przebrnięcie przez całość jest nie lada wyzwaniem. Ten wydany na dwóch krążkach zbiór ascetycznych siedemnastu numerów opartych na chaotycznych jazzowo-minimalistycznych pętelkach i samplach nie broni się w żadnej kategorii. Ciężko pisać tu o jakichkolwiek kompozycjach, wszystko przypomina bardziej wybrakowany klaser z urywkami tworzywa, z którego dopiero właściwe dzieła mają dopiero powstać. Zresztą sama selekcja próbek też lekko mówiąc nie powala. Artyści powyciągali motywy albo zupełnie niecharakterystyczne i wylatujące drugim uchem, albo takie, które przy wielokrotnej repetycji drażnią, irytują i zachęcają do wyłączenia. I jak dla mnie to zasługuje na miano gwoździa do trumny w przypadku tego przedsięwzięcia. Gdyby chociaż te 2 godziny nieudanych eksperymentów można było zignorować. Ale się nie da. Płyta miejscami autentycznie wkurwia, nie tylko swoimi kolosalnymi rozmiarami, czy chybionymi, jak się okazuje, ambicjami, ale i samą nieznośną warstwą dźwiękową. Nawet o teoretycznie najsilniejszej, produkcyjno-realizatorskiej stronie duetu trudno cokolwiek dobrego powiedzieć (złego również), gdyż tak ubogi materiał nie wymagał żadnej ekwilibrystyki za heblami stołu mikserskiego.
I po nazwiskach, i po labelu spodziewałem się czegoś lepszego. Może niekoniecznie wybitnego, ale przynajmniej porządnego. Nieoczekiwanie w zamian otrzymałem męczącego gniota, na przemian nudnego i nieznośnego, który koniecznie chciał aspirować do rangi dużego i poważnego dzieła. Ja na to nabrać się nie dałem i myślę, że i Waszej sympatii ten projekt sobie nie zaskarbi. Właściwie to w dbałości o uszy słuchaczy odradzam sprawdzanie jak nieudane były poszukiwania Villalobosa i Loderbauera. Proponuję zrobić coś innego. Może browar? Oczywiście w zdrowych ilościach.
Komentarze
[18 października 2011]
[13 października 2011]
[7 października 2011]
Tutaj trochę nie rozumiem. Protekcjonalna sympatia została, choć chodziłeś na złe imprezy, ale bifory były miłe. To jest jakiś dla mnie bełkot.
"zafascynowanym parkietowym minimalizmem"
Piszesz człowieku o bożku minimalu. Ty wiesz w ogóle, o kim piszesz? Słuchałeś zapewne rok temu Franza Ferdinanda i się przefarbowałeś odzieżowo i padło na minimal niestety... Słabe to i trąci myszką...
[5 października 2011]
[4 października 2011]
[4 października 2011]
[4 października 2011]